Od śmierci mojego taty minęło piętnaście lat, a ja wciąż czuję, że nie przestał się mną opiekować, co potwierdzają zdarzenia, o których tu Państwu opowiadam. Dziś kolejna opowieść.


A jeśli Państwo chcą się podzielić swoimi wspomnieniami o niesamowitych, a jednak prawdziwych zdarzeniach, proszę o kontakt.


*


Mój tata był budowlańcem, a mówiąc ściśle – inspektorem budowlanym. I uwielbiał swoją pracę! To po nim mam zamiłowanie do budowania, przebudowywania i tworzenia nowych projektów. Przy każdej kolejnej realizacji czuję, że mnie wspiera. Tak było, kiedy żył, i tak jest teraz, wiele lat po jego śmierci. Ale to nic wielkiego, przecież o takich odczuciach mówi większość córek, które były związane z ojcami. Ja do nich należę. Zdarzają się jednak sytuacje, które trudno wytłumaczyć inaczej niż faktyczną opieką z zaświatów...


Wszystko zaczęło się od działki, którą kupiliśmy, by postawić letniskowy domek. Tata jeszcze żył. Był zachwycony pomysłem, bo zawsze marzył o wakacyjnym domku. Myślę, że w PRL-u należał do wąskiego grona budowlańców, którzy nigdy nie postawili swojego domu... Nie miał na to ani czasu, ani środków. A państwowe materiały rozliczał co do cegły. Taki już był.


Ziemia, którą kupiliśmy, sąsiaduje z działką naszych znajomych – Ani i Piotra. Zdecydowaliśmy się na nią, bo po gościnie u nich, nawet jeśli spędziliśmy w okolicy dosłownie chwilę, czuliśmy się wypoczęci, jakbyśmy wracali z dłuższego wakacyjnego wyjazdu! Tata chodził po niewielkiej działce i widać było, że cieszy się z naszej decyzji. Za każdym razem po wizycie na wsi mawiał, że to magiczne miejsce i że czuje się tam dobrą energię.


Co ciekawe, na większości zdjęć, które zrobiliśmy działce zaraz po jej zakupie, pojawiają się tak zwane flary, czyli przezroczyste lub półprzezroczyste kule wyglądające, jakby na obiektywie rozmazały się krople deszczu. Tyle że kiedy robiliśmy zdjęcia, deszcz nie padał... Tata, oglądając te fotografie, powtarzał ze śmiechem, że widocznie na działce mieszkają dobre duszki. Chciałoby się powiedzieć, że to orby, ale pewnie, jak dowodzą fachowcy, to uchwycone drobinki kurzu.


Skłaniam się ku teorii, że to zwykłe optyczne efekty, choć trudno być tak rozsądnym, kiedy patrzy się na niektóre zdjęcia. Na przykład to: siedzę na belce dachowej powstającego już po latach domu i wbijam symboliczny gwóźdź, a flary układają się tak, jakby wchodziły w moje serce i mnie podtrzymywały...

No dobrze, potraktujmy ten fakt zdroworozsądkowo, optyka ma swoje prawa! Jednak kolejnej sprawy już tak łatwo wyjaśnić się nie da.


Chociaż przez wiele lat nie zaczynaliśmy budowy, to mieliśmy nadzieję, że nasz plan kiedyś się ziści. Tata, nie wiedzieć czemu, powtarzał, że jeśli nie doczeka tej chwili i umrze, to i tak dopilnuje, żeby budowa została porządnie poprowadzona. Wtedy brzmiało to jak żart...

Niestety umarł. A inwestycję rozpoczęliśmy wiele lat po jego śmierci. Kiedy dom był już w stanie, który fachowo określa się jako „surowy zamknięty”, każdą wizytę na budowie zaczynałam od wielokrotnego obejścia go wokół. Patrzyłam na rosnące ściany i rozpierała mnie duma! Czułam, że i mój tata byłby ze mnie dumny!


Nie mieliśmy z mężem pojęcia, kiedy uda się wykończyć wnętrze, ale to nie było wówczas istotne! Sam fakt, że zamiast małego letniskowego domku odważyliśmy się zbudować niewielki, jednak całoroczny dom napawał nas wielką radością. Uwielbiałam te godziny spędzone na budowie!

Mój mąż Maciej dość szybko przebiegał plac budowy i szedł do sąsiadów... Tam razem z nimi przygotowywał coś do jedzenia. Ja chodziłam po domu z miarką w ręku i ipadem pod pachą. Godzinami wpatrywałam się w ściany, wyobrażając sobie, co i gdzie postawię, wymuruję, powieszę. Robiłam zdjęcia, rysowałam, szkicowałam meble – snułam plany! Czułam, jak dom rośnie w moim sercu! A że w sercu rósł szybciej niż w rzeczywistości, dwa razy cieszyła mnie ta sama rzecz.


Pewnego dnia znowu pojechałam na budowę. Nikogo tam nie zastałam. Jak zwykle obeszłam dom dookoła. Przy drugim okrążeniu zauważyłam, że jedna część dachu ułożyła się w falę skierowaną w prawą stronę. Jakby dachówki odczepiły się od łat. Patrzyłam na tę zakrzywioną linię z lekkim przerażeniem. Wydawało mi się, że za chwilę, na zasadzie domina, cały dach się przesunie! Nie miałam pojęcia, jak układa się ceramiczne dachówki, ale kiedy patrzyłam na tę falę, wiedziałam, że coś jest nie tak... Wypukłe linie dachówki, które powinny biec równiutko w dół, wybrzuszyły się ostro w prawo, wypełniając takim zakrzywieniem przestrzeń między kominami.

Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do Jacka, który jest moim dobrym znajomym – to jego firma stawiała nasz dom. Nie mógł przyjechać, ale poprosił, bym opisała szczegółowo, jak to wygląda. Wysłuchał mnie i zapytał, czy reszta dachu jest w porządku. Okrążyłam dom kolejny raz i potwierdziłam, że na szczęście to załamanie dachówek widać tylko w jednym miejscu: patrząc od strony ogrodu, z lewej, skrajnej strony dachu. Obiecał, że przyjedzie na budowę najszybciej, jak będzie mógł.


Wieczorem, kiedy byłam już w mieszkaniu, zadzwonił Jacek.

– Cześć, Katarzyno, wróciłem z budowy... Nie mogłem znaleźć tego zakrzywienia dachówek, o którym mówiłaś – powiedział.


– Jak to nie mogłeś znaleźć?! – zapytałam, niemal krzycząc do słuchawki. – Przecież ta fala wypełniała przestrzeń wielkości jednej trzeciej połaci dachu od strony ogrodu!!! Nie trzeba jej szukać! Widać ją z każdego miejsca działki!


– Dziwne... – odpowiedział. – Podjadę tam jutro jeszcze raz i dam ci znać. Do usłyszenia – pożegnał się.


Następnego dnia też pojechałam na budowę, i to z samego rana. Spotkałam tam Jacka. Na dachu nie było śladu fali, która przeraziła mnie poprzedniego dnia i którą tak drobiazgowo mu opisywałam. Staliśmy oboje, patrząc na dach, a ja wyjaśniałam, jak to wczoraj wyglądało. Jacek kiwał głową. Dach lśnił w słońcu... Przyjęłam do wiadomości, że to pewnie było złudzenie optyczne spowodowane odbijającymi się od dachówek promieniami słońca. Uspokoiłam się. Jednak, jak się okazało, na bardzo krótko!


Już parę dni później, w weekend, patrzyłam znowu na falę na dachu. Była dokładnie w tym samym miejscu. Zadzwoniłam ponownie do Jacka. Nie odbierał. Pobiegłam do sąsiadów, gdzie spora grupa naszych znajomych siedziała już przy grillu. Maciej coś pichcił, więc nie chcąc nikogo niepokoić, poprosiłam dyskretnie Piotra, gospodarza, żeby poszedł ze mną i obejrzał dach. Stanęliśmy przed domem, a ja, patrząc na falę, zapytałam go:


– Jak myślisz, od czego zrobiło się to załamanie?

– Hmmm... – mruknął tajemniczo Piotr. – Jakie załamanie?

– No co ty! Mówię o tej fali, która biegnie w prawo od krawędzi dachu do komina i załamuje się nad jaskółką!

– Hmmm... – powtórzył. – Niestety, nie widzę na tym dachu żadnej fali – odpowiedział po dłuższym namyśle.

– Piotrusiu, nie możesz mi tego robić! – mówiłam błagalnym głosem. – Przecież cała lewa strona wygina się w pra-

wo! Te wystające części dachówki tworzą niemal półkole!!!

– Niestety, niczego nie widzę – upierał się Piotr. – Poczekaj tu, zawołam parę osób.


Ale pobiegłam za nim. Wróciliśmy po piętnastu minutach i staliśmy sporą grupą przed domem. Ku mojemu za-

skoczeniu na dachu nie było żadnej fali! Teraz i ja widziałam, że jej nie ma!


– A może wiatr przesuwa te dachówki w jedną i drugą stronę – zagaił Maciej, widząc moją zaskoczoną minę.

– Możliwe – wydukałam. – Ale nie mam żadnych wątpliwości, że coś jest nie tak z tym dachem. Nie wiem jesz-

cze co, ale się dowiem – stwierdziłam.


Na szczęście nikt nie komentował sytuacji. Znajomi wykazali zrozumienie i odpuścili wszelkie żarty na ten temat.

Przyznaję, że i tak ciężko mi było uczestniczyć w swobodnej rozmowie.


No i od tamtego weekendu się zaczęło! Przez dwa kolejne tygodnie prawie codziennie jeździłam na budowę i oglądałam dach. Raz fala była, raz nie. Co jakiś czas dzwoniłam po sąsiada, Piotra albo po kierownika budowy, albo po Jacka. Parę razy, kiedy widziałam falę, dopytywałam o nią pracowników, którzy przyjeżdżali na budowę, a wcześniej nie znali sprawy. I oczywiście nikt inny nie widział tego, co ja! W końcu wpadłam na to, że jeżeli dach się znowu wykrzywi, zrobię mu zdjęcie. Powiedziałam o tym Jackowi.


– Że też nie pomyślałem o tym wcześniej! – ucieszył się z mojego pomysłu.


Od tego dnia zabierałam ze sobą aparat fotograficzny. I co się okazało? Kiedy widziałam falę i robiłam zdjęcie, to na fotografii widniał perfekcyjnie położony dach! To wyprowadziło mnie z równowagi. Straciłam humor i apetyt. Mąż starał się mnie pocieszyć, mówiąc, że to całe zamieszanie wynika pewnie z mojego przemęczenia. A ja nie byłam przemęczona, za to skrajnie podenerwowana! Po kolejnych dwóch tygodniach tropienia fali na dachu poddałam się.


– Przepraszam za moje zachowanie – zwróciłam się do Jacka. – Sama nie wiem, co mam powiedzieć. Jeszcze trochę i wszyscy pomyślicie, że jestem szalona. A ja naprawdę widzę, że ten dach pływa... Ale nie mam na to dowodów. Jestem wykończona...


– Nie masz za co przepraszać! – odpowiedział Jacek. – Dach kładła polecona mi firma, a nie zaprzyjaźniony ze mną dekarz, i dlatego nie dam za nich głowy. Wprawdzie nie widzę tego, co ty, jednak myślę, że trzeba sprawdzić ten dach! Zastanawiałem się nad tym... – dodał. – Choć wygląda, jakby był naprawdę dobrze położony, trzeba go sprawdzić i już. Zdejmiemy część dachówek i sprawdzimy, co tam się dzieje!

Zdecydowaliśmy, że weźmiemy inspektora, którego poleci nam pani architekt, tak żeby nie znało go żadne z nas.


Raport inspektora budowy co do stanu nowiutko położonego dachu wprawił wszystkich w osłupienie. Inspektor przysłał nam długą listę zawierającą uwagi wraz ze zdjęciami każdej znalezionej fuszerki.


– Tak źle położonego dachu nie widziałem w całej mojej budowlanej karierze – powiedział niemal drżącym głosem Jacek. – Inspektor przesłał mi raport i ten jest po prostu druzgocący! Zawiera tyle uwag dotyczących montażu, że tu nie da się niczego naprawić!! Cały dach trzeba położyć jeszcze raz! Aż trudno mi w to uwierzyć! Wielkie szczęście, że do tej pory nie spadł solidny deszcz, bo zalałoby ci cały dom, a my nie umielibyśmy wskazać miejsca przecieku... I... i tak zdejmowalibyśmy wszystkie dachówki! – Po czym dodał: – Z osiemnastu punktów raportu najtrudniej mi uwierzyć w to, że ci tak zwani dekarze przewiercili większość ceramicznych dachówek i połączyli je na drewniane kołki służące do łączenia płyt z karton-gipsu!! Wystarczyłby deszcz, a potem mróz, żeby rozsadziło większość dachówek! – ciągnął. – Do tego, jak wspomniał inspektor, panowie naprawdę poświęcili mnóstwo czasu i zniszczyli bez liku wierteł diamentowych, aby powywiercać te dziury! Napracowali się, żeby ukryć swoją niewiedzę. Brak mi słów... – niemal sapał ze złości.


Jacek wziął na siebie koszty całej reklamacji. A było tego sporo. Musiał kupić nowe dachówki, bo większość tych, które zdjęli z dachu, była poprzewiercana, i nową folię na dach, poprawić całą konstrukcję ułożenia łat i kontrłat. Do tego doszły koszty pracy. Tym razem dach kładli dekarze, za których pracę Jacek mógł poręczyć!


Spadł śnieg, dach lśnił w zimowym słońcu. Staliśmy z Jackiem i patrzyliśmy na biegnące równiutko w dół krawędzie dachówek.

– I co, czy teraz jest w porządku? – zapytał.

– Tak – odpowiedziałam. – Przychodzę tu od tygodnia i nie zauważyłam żadnej fali...

– Ufff! – odetchnął. A w żartach dodał: – Jeśli chcesz, zatrudnię cię na stanowisku inspektora budowlanego, bo

nie znam drugiej osoby, która by widziała przez ścianę budowlane fuszerki!


– Nie, nie mam takich zdolności – roześmiałam się i dodałam bez namysłu: – To mój tata dopilnował, żeby wszyst-

ko było, jak należy! Na pewno! I cieszę się, że go słuchałam. A tobie jestem wdzięczna, że podszedłeś poważnie do całej sprawy. Choć wiem, jak wyglądała ta sytuacja... Miałeś prawo myśleć, że oszalałam...


– Twój tata musiał być naprawdę dobrym budowlańcem – powiedział po chwili namysłu Jacek. – Podziękuj mu i w moim imieniu, bo dzięki jego interwencji starty ograniczyliśmy do minimum! To musi być fajne uczucie, kiedy się wie, że ma się TAKĄ opiekę – dodał zniżonym głosem.


– Owszem! Cudowne! – przyznałam i aż klasnęłam w dłonie. A potem zapaliłam świeczkę. Ustawiłam ją z lewej strony domu, tuż obok róż, które posadziłam dla taty. W cieniu dużych drzew. Tam by pewnie siadał, gdyby żył. Z tego miejsca widać całą naszą działkę. I dom. Czuję, że to dobre miejsce... Czasami kładę tam mały wieniec. A pewnego dnia tata dał mi znak, że też je lubi... Ale to inna historia!



Patrz: Mój Ojciec i róże , "Rozmowy" z Tatą


Pływający dach

M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


Flary/Orby na mojej działce

Na dachu - wbijam gwoździa; widać flary/orby

Przykładowe zdjęcia fuszerki wykazane przez inspektora