Kartka z Paryża

W połowie lat osiemdziesiątych przeczytałam Dziennik 1954 Leopolda Tyrmanda. Książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, że kiedy ją czytałam, miałam wypieki z emocji, analizując o czym i jak została napisana! Wolę faktografię od powieści, ale diariusz Tyrmanda jest w mojej ocenie doskonałym połączeniem jednego i drugiego. Jego treść to jakby wątki z powieści Sto lat samotności Gabriela Garcii Márqueza splecione z opisem szarej powojennej rzeczywistości w Polsce. Koniecznie chciałam wiedzieć, co się dzieje z autorem Dziennika. Chciałam umówić się z nim na kawę! Pytałam, szukałam, ale dostępne wiadomości były fragmentaryczne i często sprzeczne. Jedyne, co udało mi się ustalić, to fakt, że pisarz wyjechał z Polski w 1965 roku. Wspólna kawa stała się mało realna.


Los sprawił, że kilka lat później, na początku lat dziewięćdziesiątych, zamieszkałam w USA, w stanie Connecticut, w małym miasteczku New Canaan. Lecąc za ocean, zabrałam ze sobą parę ważnych przedmiotów, w tym dwie książki – zbiór poezji Zbigniewa Herberta i Dziennik 1954 Leopolda Tyrmanda.


W Stanach pochłonęło mnie amerykańskie życie! Pracowałam, podróżowałam, studiowałam, godzinami przesiadywałam w Metropolitan Museum. Aż pewnego dnia sięgnęłam po Dziennik 1954. Padał deszcz. Rozłożyłam na biurku różne książki, w tym te przywiezione z Polski. Obracałam je w rękach, przeglądałam fragmenty, smakowałam. Czytanie o komunistycznej codzienności z perspektywy kwitnącej Ameryki było szczególnym doświadczeniem… W pewnej chwili – chyba po raz pierwszy tak uważnie – przeczytałam wstęp zamieszczony w Dzienniku. Pamiętam, jak krew uderzyła mi do głowy! Znalazłam tam informację, że Tyrmand opracowywał swój diariusz w latach siedemdziesiątych, kiedy mieszkał w New Canaan Connecticut…


W Stanach są dziesiątki tysięcy miasteczek, a my oboje trafiliśmy do tego samego miejsca! Niebywałe. Natychmiast postanowiłam go odnaleźć. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że Tyrmand już nie żyje (zmarł w 1985 roku). Że minęliśmy się w czasie i przestrzeni. Zaczęłam poszukiwania. Pytałam o niego sąsiadów, bliższych i dalszych znajomych Amerykanów. Ku mojemu zaskoczeniu, nikt o nim nie słyszał ani nie znał jego nazwiska. Nie poddawałam się. Nadal pytałam. Któregoś dnia jedna z moich amerykańskich znajomych, Anna, przekazała mi, że w New Canaan od wielu lat mieszka pewna polska para… Państwo Herburt-Krzywiccy. Barbara jest tłumaczem polskiej literatury, a jej mąż Jerzy wykłada filozofię na nowojorskim uniwersytecie. Anna obiecała, że zdobędzie dla mnie numer ich telefonu. Numeru nie ustaliła, ale zamiast tego po paru dniach poinformowała mnie, że w miasteczku odbędzie się koncert symfoniczny z udziałem muzyków z Polski, który organizuje Barbara Krzywicka. Wiedziałam, że nie mogę przepuścić takiej okazji, że w końcu spotkam kogoś, kto pomoże mi odnaleźć Leopolda Tyrmanda!


Koncert ciągnął się w nieskończoność… Nic z niego nie pamiętam. Miałam oczy utkwione w pani Basi Krzywickiej, która zapowiadała muzyków i poszczególne utwory. Wreszcie doczekałam się finału. Słuchacze klaskali tak długo, aż zza kulis wyszli muzycy wraz z organizatorką koncertu. Momentalnie zostali otoczeni przez ludzi. A ja, nie zważając na nic, przebiłam się przez ten krąg i stanęłam tuż przed panią Basią.


– Przepraszam panią, czy mówi pani coś nazwisko Leopold Tyrmand?


Pani Basia spojrzała na mnie zaskoczona i odpowiedziała:


– Oczywiście, że go znałam. To był mój dobry znajomy… Ale skąd ty, dziecko, znasz jego nazwisko? I skąd się wzięłaś w New Canaan?


Zanim zdążyłam odpowiedzieć, porwał ją rozentuzjazmowany tłum… Miałam ochotę rzucić się za nią w pogoń, ale pani Basia sama wywinęła się z uścisków i podeszła do mnie.


– Tu nie ma warunków do rozmowy, przyjdź, proszę, do mnie do domu. Oto moja wizytówka. Zadzwoń jutro przed południem.


Potem odeszła, by pełnić obowiązki gospodarza. Byłam przeszczęśliwa. Czułam, że w końcu odnajdę Leopolda Tyrmanda! Bardzo chciałam go spotkać. Poznać bliskich mu ludzi i miejsca, w których bywał. W jednaj chwili podjęłam decyzję, że napiszę reportaż o jego amerykańskim życiu.


Jeszcze w Polsce, po przeczytaniu Dziennika 1954, poznałam większość książek Tyrmanda (jego powieści i opowiadania zostały przetłumaczone na osiemnaście języków i wydane w łącznym nakładzie 450 tysięcy egzemplarzy). Dowiedziałam się, że był współtwórcą pierwszych polskich jam sessions, współorganizatorem i ojcem chrzestnym festiwalu Jazz Jamboree, a także autorem pierwszej polskiej książki o historii jazzu – U brzegów jazzu. Znalazłam sporo informacji, ale trop urywał się z chwilą jego wyjazdu za granicę. Byłam przekonana, że ten reportaż jest potrzebny!


Następnego dnia już od dziewiątej rano patrzyłam na aparat telefoniczny. Jednak zadzwoniłam dopiero o jedenastej, nie za wcześnie ani nie za późno. Odebrała pani Basia. Miała przyjemny głos. Niestety, jedna z pierwszych informacji, które usłyszałam, dotyczyła śmierci Leopolda Tyrmanda. To był dla mnie cios… Zapytałam, czy zgodzi się udzielić mi wywiadu o nim, wyjaśniłam, że chciałabym napisać artykuł o jego amerykańskim życiu.


– Oczywiście, że się z tobą spotkam – odpowiedziała. – Szczerze mówiąc, nalegam, żebyś przyszła do mnie… Mam ci coś ważnego do powiedzenia – dodała.


Brzmiało intrygująco. Umówiłyśmy się na spotkanie. Pani Basia była mocno zajęta, więc musiałam poczekać parę tygodni.


*


Mieszkając w Stanach, poznałam mnóstwo osób. Wśród nowych znajomych byli także Polacy, głównie, tak jak ja, studenci, którzy przyjechali, aby trochę popracować i pojeździć po Ameryce. Razem chodziliśmy na koncerty lub do klubów, podróżowaliśmy, spędzaliśmy czas na zabawie. Czasem organizowaliśmy wspólne obiady, by potem podyskutować. Tego dnia, kiedy rozmawiałam przez telefon z panią Basią, mieliśmy wieczorem właśnie takie dyskusyjne spotkanie. Opowiedziałam moim znajomym o Tyrmandzie, o fascynacji Dziennikiem 1954, o nieudanych poszukiwaniach autora jeszcze w Polsce. No i o tym cudownym zrządzeniu losu: bo nie dość, że wzięłam z Polski Dziennik…, to jeszcze wylądowałam w tym samym miasteczku, w którym Tyrmand mieszkał i pracował nad swą książką. Potem opowiedziałam o pani Basi i zaproponowałam dwóm kolegom, żeby pomogli mi zebrać materiał do reportażu. Paweł miał robić zdjęcia, a Maciej – pomóc mi w przeprowadzaniu wywiadów. Poprosiłam, żeby poszli ze mną do pani Basi. Zapowiadało się na niezłą przygodę, więc chętnie się zgodzili. Zadzwoniłam do swojej nowej znajomej, uprzedzając ją, że przyjdziemy we troje. Kupiłam dyktafon, Paweł wziął aparat fotograficzny i w umówiony dzień pojechaliśmy do domu państwa Krzywickich.


Jakież było nasze zdziwienie, gdy po wejściu do środka zobaczyliśmy suto zastawiony stół. W pierwszej chwili pomyślałam, że pomyliłam dzień i niechcący wpraszamy się na jakieś przyjęcie. Ale pan Jerzy jowialnie się z nami przywitał, a pani Basia od samego progu z tajemniczą miną powtarzała, że ma nam coś ważnego do powiedzenia… i że kolację przygotowała specjalnie dla nas.


Kiedy już usiedliśmy przy stole, zwróciła się w moją stronę:


– Zanim odpowiem na wasze pytania, chcę ci, Kasiu, powiedzieć, że napiszesz o nim książkę. I wiem to na pewno. Od samego Leopolda… – wyszeptała. – Ta kolacja jest po to, by to uczcić.


Uuu… zrobiło się dziwnie… Z Pawłem i Maćkiem wymieniliśmy się ukradkiem spojrzeniami, a ja pomyślałam, że starszej pani nieco się pomieszało w głowie…


Natychmiast odczytała z mojej twarzy wszystkie wątpliwości:


– Wiem, wiem, jak to brzmi. Ale posłuchajcie mnie wszyscy. Jerzemu już to opowiadałam – dodała, patrząc na męża – i choć jest agnostykiem, przyznał mi rację co do prawa takiej interpretacji pewnego zdarzenia… Dodam, że sama mam wątpliwości co do istnienia tak zwanej drugiej strony, ale właśnie dlatego, że jestem osobą racjonalną, z całą stanowczością powtarzam, że napiszesz o nim książkę. Bo wiem, że on by sobie tego życzył.


Powiedziała „napiszesz”, a nie „powinnaś napisać” czy „może napiszesz”…


– Hmmm, trudno uwierzyć w pani racjonalizm po takim wstępie – zaczęłam – do tego jestem studentką prawa, a nie pisarką, więc pomysł napisania artykułu wyczerpuje moje wyobrażenie o pracy nad ewentualnym zdobytym materiałem o życiu Tyrmanda w USA.


– Szkoda czasu i szkoda twojej czy też waszej pracy. Artykuł ma krótki żywot – zirytowała się pani Basia. – Pozwól, że opowiem wam to, co mi się przydarzyło, a ostatecznie sama zdecydujesz, co dalej zrobisz. Moje zdanie znasz – dodała.


Zaczęła od tego, że mamy do niej i jej męża mówić po imieniu. Potem zamieniliśmy się w słuch.


– Czy pamiętasz ten wieczór, kiedy podeszłaś do mnie po koncercie? – zapytała.


– Oczywiście! – odpowiedziałam. – To było zwieńczenie moich wieloletnich poszukiwań tropu Tyrmanda – odpowiedziałam.


– Bardzo mnie zaskoczyłaś pytaniem o niego – ciągnęła. – Za życia często powtarzał, że kiedyś młodzi ludzie z Polski będą o niego pytali. Że jego książki ożyją. Śmieliśmy się z tego, a tu, proszę, jesteście w naszym domu, w Ameryce, aby o nim porozmawiać… Tamtego koncertowego wieczoru – zaczęła opowieść – wróciłam późno do domu. Przyznaję, że cały czas myślałam o tobie i Leopoldzie – mówiła, patrząc na mnie. – Bo to ja wysłałam mu zaproszenie do Stanów, przyjechał tu w 1966 roku, gdyż mu pomogłam. Wiecie, kiedyś, aby dostać wizę, niezbędne było zaproszenie – wyjaśniła. – Leopold miał wprawdzie zaproszenie z Departamentu Stanu, jednak musiał wykazać, że ma się gdzie zatrzymać, więc moje zaproszenie ułatwiło mu zdobycie papierów. A wracając do tamtego wieczoru… – kontynuowała – przyznaję, że byłam oszołomiona tym, że o niego zapytałaś. Wróciłam do domu i nie mogłam zasnąć. Późną nocą poszłam do gabinetu i bezmyślnie zaczęłam przekładać różne książki. Mam ich tysiące – dodała. – I wyobraźcie sobie, że z jednej z nich wypadła kartka pocztowa, którą Leopold przysłał nam z Paryża w 1969 roku… Tę kartkę widziałam dwa razy w życiu – właśnie w 1969 i tego wieczoru, kiedy o niego pytałaś… Przeprowadzaliśmy się z Jerzym w obrębie New Canaan kilka razy, wielokrotnie redukowałam moją potężną bibliotekę o setki tomów i nigdy wcześniej ta kartka się nie pojawiła! Wtedy w nocy wzięłam ją do rąk, usiadłam przy biurku i nagle przyszła mi do głowy myśl, że to jest znak od Leopolda, że on chce, żebyś napisała o nim książkę. Aż uśmiechnęłam się do siebie, skąd wziął mi się taki pomysł i… wówczas mój wzrok padł na szkic zaproszenia, które przygotowałam na koncert. Spojrzałam na datę i uzmysłowiłam sobie, że to był dzień urodzin Leopolda… 16 maja… Zamarłam. Pierwszy raz w życiu miałam wrażenie, że myśli, słowa w mojej głowie nie są moje, lecz pochodzą od niego. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale jakbym słyszała jego prośbę, jego urodzinowe życzenie, aby ci to przekazać: że prosi cię o napisanie jego amerykańskiej biografii – zakończyła opowieść i wręczyła mi kartkę pocztową…


Przez chwilę wszyscy siedzieliśmy w kompletnej ciszy. Wzięłam od Basi kartkę i spojrzałam na odręczne pismo Leopolda Tyrmanda, na jego podpis i datę stempla: Paris, 16.09.1969. Jeżeli tyle lat go szukałam i chciałam się z nim spotkać, to teraz – poprzez udokumentowanie jego amerykańskiego życia – mam taką okazję… Podjęłam rękawicę. Podjęliśmy ją we troje.


I tak zaczęła się nasza przygoda z Leopoldem Tyrmandem! Paweł, Maciej i ja podążyliśmy jego śladami, zbierając wspomnienia, przeprowadziliśmy dziesiątki wywiadów, uparcie składaliśmy w całość zebrane informacje i materiały. Podróżowaliśmy od Nowego Jorku przez Rockford nieopodal Chicago aż po Instytut Hoovera w Stanford w Kalifornii. Latami zbieraliśmy rozproszone okruchy pamięci o Tyrmandzie. Aż powstała książka, jego amerykańska biografia. Pierwsze wydanie nosiło tytuł Amerykański brzeg Leopolda Tyrmanda, kolejne edycje – Tyrmand i Ameryka.

Patrz: Tyrmand i Ameryka.


Publikując ją po raz pierwszy, nie sądziłam, że to dopiero początek mojej (naszej) wielkiej życiowej przygody…


Patrz: Tyrmand i ptaki, Odpowiedź z zaświatów

Kartka z Paryża

M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A