Kilka lat temu przydarzyła mi się w Lizbonie pewna przygoda, którą opisałam w liście do przyjaciół. Wtedy jeszcze byłam zanurzona w pracy menedżerskiej i nie myślałam o pisaniu ezoterycznych opowiadań, choć, jak wspominałam, zaskakujące zdarzenia działy się wokół mnie od zawsze! Dzisiaj sięgnęłam do tego listu, bo uważam, że to wspomnienie dotyka czwartego wymiaru…
A jeśli Państwo chcą się podzielić swoimi wspomnieniami o niesamowitych, a jednak prawdziwych zdarzeniach, proszę o kontakt.
I dziękuję za te, które już otrzymałam!
***
Lizbona 2017 roku przywitała nas nietypową jak na październik pogodą – już koło dziesiątej rano było gorąco, niemal 32 stopnie Celsjusza! Spacerowałam niezbyt daleko od hotelu, chowając się w cieniu starych murów, bo ciężko znoszę takie temperatury. Na dalsze wycieczki zapuszczałam się dopiero późnym popołudniem, kiedy upał odpuszczał. A że Maciej w ciągu dnia uczestniczył w kongresie okulistycznym, większość czasu spędzałam sama.
Uwielbiam europejskie miasta. Ich architektura i wszechobecna sztuka sprawiają, że czuję się szczęśliwą Europejką! Obserwowanie podążających w różnych kierunkach ludzi, nasilony miejski gwar i szum ulicy przekształcają każdy spacer w przygodę. Zauważyłam, że zapachy i kolory charakterystyczne dla różnych miast pomagają mi zanurzać się w ich klimacie i odczuwać ich wyjątkowość. Oczywiście dotyczy to miast na całym świecie, jednak te europejskie są mi najbliższe.
Pewnego dnia siedziałam w kawiarence Casa Portuguesa do Pastel de Bacalhau przy Rua Augusta, idealnym miejscu na spróbowanie portugalskiego przysmaku – pasteis de bacalhau, czyli krokietów z dorsza nadziewanych serem, które serwowane są tutaj z lampką madery. Raczyłam się takim przysmakiem, przypatrując się okolicy.
Rua Augusta, słynna ulica w centrum Lizbony, jest tak naprawdę długim deptakiem. Po obu jej stronach roi się od sklepów, mniejszych i większych restauracji. Pełna też jest ulicznych sprzedawców oraz wystawiających swoje towary rzemieślników. Często występują na niej różni artyści. Taka Portugalia w pigułce! Można siedzieć w miejscu, a świat kręci się wokół kawiarnianych stolików. Patrzyłam na ulicę, która ciągnęła się po horyzont, i to w obie strony. Na jednym końcu majaczył łuk triumfalny Arco da Rua Augusta, z którego wcześniej podziwiałam panoramę miasta.
Spoglądałam na jego zarys i nagle zaczęłam rozmyślać o Elizabeth, mojej nieżyjącej już od dawna amerykańskiej przyjaciółce. Znałyśmy się z czasów, kiedy mieszkałam w USA. Ale przywołałam ją w myślach nie bez powodu… Dzień wcześniej rozmawialiśmy w szerszym gronie o objawieniach fatimskich, a w nocy śniła mi się, ku mojemu zaskoczeniu, właśnie Elizabeth. Odebrałam ten sen trochę jak przesłanie, a może nawet prośbę z zaświatów… Pewnie dlatego, że Elizabeth była zagorzałą ateistką. Wiele razy toczyłyśmy dyskusje o „drugiej stronie” życia, a ona zawsze śmiała się ze mnie, że tak głęboko wierzę w zaświaty. Zatem kiedy mi się przyśniła, i to tak wyraźnie, do tego po rozważaniach eschatologicznych, uznałam, że jej dusza potrzebuje, abym się za nią pomodliła. Modliłam się więc za Elizabeth w Lizbonie, która była dla niej szalenie ważnym miastem. Amerykanie kochają europejskie miasta za ich historię, ale Elizabeth miała związaną z Lizboną własną historię!
***
Oprawione zdjęcie łuku Arco da Rua Augusta, pod którym stoi w objęciach swojego przyszłego męża Roberta, znajdowało się w jej salonie. Opowiadała mi, że parę chwil po tym, jak ktoś zrobił im to pierwsze wspólne zdjęcie, Robert się jej oświadczył. Właśnie tutaj, niedaleko miejsca, na które patrzyłam! To było jakieś siedemdziesiąt lat wcześniej…
Z Elizabeth łączyła mnie przyjaźń, która trwała niemal dwadzieścia lat. Była ode mnie pięćdziesiąt lat starsza i z pozoru dzieliło nas prawie wszystko. Ona była zaangażowaną politycznie, dojrzałą kobietą, miała czterdziestoletnie doświadczenie pracy w Kongresie Amerykańskim, a po przyjęciu oświadczyn Roberta stała się milionerką. Ja byłam studentką prawa z Polski, widzącą swoją przyszłość raczej w niedochodowych instytucjach związanych z kulturą. Ona była ateistką, ja uduchowioną, choć niereligijną osobą.
Mimo tych różnic czułyśmy się doskonale w swoim towarzystwie. Uwielbiałyśmy rozmawiać, a nawet spierać się na różne tematy, sporo mówiłyśmy o różnicach kulturowych Polski i Ameryki, razem jeździłyśmy na koncerty i do teatru. Spędzałyśmy wiele czasu w jej imponującym ogrodzie, który składał się z kilku różnych części. W każdej rosły inne rośliny i różnie aranżowano przestrzeń. Elizabeth uwielbiała organizować tak zwane garden party – przyjęcia w ogrodzie, na kilku z nich poznałam paru wpływowych amerykańskich polityków. Aż do jej śmierci łączyła nas autentyczna przyjaźń.
***
Kolejnego dnia miało być nieco chłodniej i to sprawiło, że postanowiłam wybrać się na dłuższy spacer. Rano pojechałam z Maciejem do centrum kongresowego. On został na wykładach, a ja po obejrzeniu budynku wybrałam się spacerem w powrotną stronę. Sprawdziłam na mapie – do starego miasta Lizbony miałam około dwunastu kilometrów. Cieszyłam się na myśl o tak długim spacerze, i to brzegiem Tagu! Pomysł okazał się nie najlepszy, za to miał intrygujące skutki…
Po trzech kilometrach wspaniała promenada skończyła się, a zaczęła strefa mocno industrialna. Byłam zaskoczona, że z gwarnego, pełnego ludzi deptaka znalazłam się nagle na odludziu. Wokół nie było żywej duszy! Zracjonalizowałam swój lęk i postanowiłam dalej iść przed siebie. Mimo zapowiadanego ochłodzenia słońce paliło tak mocno, że ze swetra, który zabrałam z myślą, że będzie mnie chronił przed zimnem, zawinęłam na głowie turban… I chyba tylko dzięki temu nie dostałam porażenia słonecznego.
Po kolejnych dwóch kilometrach dopadło mnie zwątpienie. Szłam wąską ścieżką w pyle. Od lustra wody, które było po mojej lewej stronie, oddzielała mnie nieprzyjazna, stroma skarpa, a po prawej, gdzieś w oddali, majaczyło miasto! Duszne powietrze falowało, zarys budynków raz się pojawiał, raz znikał… Chwilami miałam wrażenie, że to tylko fatamorgana. Po kolejnej godzinie marszu entourage zmienił się diametralnie. Było tak, jakbym wchodziła do porzuconego portu. Na chwilę się zatrzymałam. Słyszałam bicie własnego serca. Zaczęłam się rozglądać, drugi raz rozważając powrót, i wówczas zza sterty kamieni, jakby od strony miasta, wyłoniła się drobniutka blondynka. Pomachała do mnie, wyraźnie uradowana na mój widok. Ja także odetchnęłam. Na ramieniu miała torbę z logo kongresu okulistycznego, co mnie rozbawiło.
– Już trochę zaczęłam się bać tej pustki wokół… – powiedziała z uśmiechem na dzień dobry. – Choć nie należę do bojaźliwych osób – dodała płynną angielszczyzną. – Mam na imię Simone, pochodzę z Włoch, a ty?
– Witaj, Simone! Jestem Katarzyna, przyjechałam z Polski – odpowiedziałam.
– Nie spodziewałam się takiej zmiany otoczenia – ciągnęła – ale na szczęście widzę, że zmierzamy w tym samym kierunku!
Jak mi powiedziała, miała ochotę odetchnąć po kilku dniach wytężonego skupienia na wykładach i sądziła, że długi spacer będzie przyjemną odskocznią…
Szłyśmy dalej razem, rozmawiając. A właściwie to ona mówiła, a ja jej słuchałam. I im dłużej mówiła, tym bardziej nabierałam pewności, że to spotkanie nie jest przypadkowe. Simone opowiadała o swojej rodzinie. Ma dwie córki, jedna z nich jest okulistką, tak jak ona, a druga skończyła prawo. I od wielu lat utknęła w biznesie, choć tak naprawdę jest pisarką… Z wielkim sukcesem opublikowała swoją pierwszą powieść, ale porzuciła na razie pisanie, żeby pomóc prowadzić rodzinny biznes, małą klinikę okulistyczną.
No, myślałam, że się przewrócę! Kiedy powiedziałam Simone, że ta historia brzmi tak znajomo, jakbym słuchała o sobie – ona złapała mnie za ramię i prawie krzyknęła:
– Katarzyno, wróć do pisania! To ważniejsze niż biznes! Powtarzam to swojej córce, ale ona, widać, nie jest jeszcze gotowa. Za to może ty już jesteś!?
Przeszły mnie ciarki. Gdyby Simone rozpłynęła się w powietrzu, to – słowo honoru – w ogóle by mnie to nie zdziwiło!!! Jednak nie zniknęła. Razem doszłyśmy do pierwszego skrzyżowania ulic i tam się pożegnałyśmy. Jeden z kierunkowskazów pokazywał drogę do Museu Nacional do Azulejo – muzeum dekoracyjnych płytek ceramicznych – opisywanego w przewodnikach pośród najciekawszych muzeów w Lizbonie. Bardzo się ucieszyłam, bo koniecznie chciałam je odwiedzić, choć nie sądziłam, że wcześniej odbędę tak wyczerpujący spacer.
***
Weszłam do muzeum. Już na wejściu przywitała mnie ceramiczna figurka zjeżonego kota. A ja miałam z powodu naszej kotki Puchatka potworne wyrzuty sumienia. Podczas naszej nieobecności w domu musiała w nim zamieszkać w wyniku pewnych zawirowań kotka mojej mamy, Paulinka. Nie przewidziałam, że Puchatek, zazwyczaj przebywająca na podwórku, będzie jak nigdy pchała się do domu! Nasz przyjaciel Piotr, który codziennie doglądał obie kotki, opowiadał, że dobijała się do drzwi i głośno miauczała, czym doprowadzała go niemal do łez. Niestety, obie kotki nie mogły być razem w domu, bo już raz ledwie przeżyły taką konfrontację…
Figurka zjeżonego kota wprawiła mnie więc w smutną zadumę. Kupiłam bilet do muzeum, ale zanim ruszyłam na zwiedzanie, postanowiłam chwilę odpocząć na patio. Zamówiłam zimną wodę z cytryną i delektując się jej smakiem, usiłowałam odgonić natrętne myśli o Puchatku. Nareszcie odetchnęłam od upału. Cichutki szum wody z kilku fontann, mały wodospad, otaczająca mnie roślinność, latające ptaki i chłód bijący od zimnych murów sprawiły, że szybko doszłam do siebie. Zaczęłam rozmyślać nad niebywałym zbiegiem okoliczności, jakim było spotkanie z Simone i jej opowieść, jakże pasująca do mojego życia. Skacząc w myślach ze zdarzenia na zdarzenie, powróciłam do wspomnień o Elizabeth. Przypomniałam sobie, że i ona miała w domu dwa puchate koty – kotkę o imieniu Amber i kocura Barta, bardzo podobnego do mojego Puchatka.
– Hmm – zdziwiłam się – wszystkie myśli, nawet te o kotach, prowadzą mnie do wspomnień o Elizabeth.
Do tego uświadomiłam sobie, że to patio miało coś z klimatu jej ogrodu. Był w nim zakątek, który nazywała „sekretnym ogrodem”, z fontannami, małym wodospadem i paprociami. Widać Lizbona była i nadal pozostaje jej miastem… W naturalny sposób powtórzyłam modlitwę za nią.
W refleksyjnym nastroju poszłam oglądać azulejos. Kolorowe kafle i kafelki stały się symbolem nie tylko Lizbony, ale całej Portugalii. Muzeum to wspaniały budynek w gotyckim stylu, dawny klasztor, który zachwyca architekturą i zdobieniami. Zanurzyłam się w salach wystawowych. Szłam klasztornymi korytarzami i schodami, podziwiając dopasowanie wystawy do wnętrza. Imponująca kolekcja płytek ceramicznych, ich rozmieszczenie i zobrazowana opowieść o tym, jak powstają – wszystko to wciągnęło mnie bez reszty. Zachwyciła długa na 23 metry kompozycja z azulejos, która przedstawia panoramę miasta. To była ostatnia sala wystawowa.
Powoli kierowałam się w stronę wyjścia. I wówczas, mijając ponownie figurkę zjeżonego kota, wpadłam na… Elizabeth!!! Stanęłam jak wryta. Pierwszy raz w życiu spotkałam czyjegoś sobowtóra. Zupełnie nie wiedziałam, jak się zachować. Stałam jak słup soli i wpatrywałam się w stojącą przede mną żywą kopię Elizabeth!
– Cześć! Jak się masz? – odezwała się do mnie po angielsku, widząc moją reakcję na swój widok, co jeszcze bardziej spotęgowało moje zaskoczenie.
Miałam prawdopodobnie tak niewyraźną minę, że ta obca kobieta przytuliła mnie do siebie. Rozpłakałam się… Szlochając, zapytałam, czy jest Amerykanką. Byłam przekonana, że musi być krewną Elizabeth. A ona, zupełnie mnie nie znając, zaczęła tulić mnie jak dziecko i zaprowadziła na to samo patio wewnątrz muzeum, gdzie modliłam się za Elizabeth.
Długo rozmawiałyśmy. Okazała się Kanadyjką. Miała na imię Sue. Nie znała rodziny Elizabeth i, jak twierdziła, nie miała w Stanach nikogo bliskiego. Ale cieszyła się, że jest podobna do kogoś tak wspaniałego, o kim opowiadałam z wielką atencją i kto do dzisiaj mieszka w moim sercu.
***
Wróciłam do hotelu autobusem i od razu napisałam list do przyjaciół. Lizbona już na zawsze będzie mi się kojarzyła z Elizabeth. No i z tym zjeżonym kotem…
Lizbona, Elizabeth i zjeżony kot