Opisywałam już sytuacje, które interpretuję jako niewerbalne „rozmowy” z moim nieżyjącym tatą. Opowiadania Pływający dach oraz Mój ojciec i róże uświadomiły mi samej, jak silna łączyła i łączy nas więź. Za jego życia wiedziałam, że jestem „córusią tatusia”, ale okazuje się, że śmierć niewiele zmieniła… W każdym razie w mojej głowie.

Zastanawiam się oczywiście, ile z tych sytuacji można logicznie i racjonalnie wytłumaczyć, a ile przekracza granice takich wyjaśnień. Myślę, że w interpretacji tych zdarzeń kluczowa jest moja miłość do taty. Z Państwem jednak dzielę się historiami, które w mojej ocenie zawierają również element tajemnicy. Oto kolejne z nich.


Spotkanie nad Wielkim Kanionem


W 2012 roku podróżowaliśmy z Maciejem po Stanach Zjednoczonych (o tej podróży pisałam już w tekście w „Poszukiwaniu magii”). Jednym z celów wyprawy były kaniony na zachodnim wybrzeżu. Każde z nas z osobna widziało już wcześniej Wielki Kanion, ale tym razem po raz pierwszy mieliśmy wspólnie stanąć na jego krawędzi.

Tuż przed wjazdem na teren parku otaczającego Wielki Kanion zobaczyliśmy sznur samochodów. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że ta kolejka utworzyła się najzwyczajniej w świecie przed bramkami. Przy wjeździe na teren niemal każdego parku pracownicy, tak zwani rangersi, sprawdzają lub sprzedają bilety i wydają wjeżdżającym mapy, a to spowalnia ruch. Po kilkunastu minutach okazało się jednak, że ciągle stoimy w miejscu. Wysiadłam z samochodu, żeby zobaczyć, co powoduje zator. Przeszłam kilkaset metrów i ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam wielkiego jelenia przyglądającego się fotografującym go ludziom…


Wróciłam do samochodu. Wiedzieliśmy, że musimy po prostu poczekać, aż jeleń sobie pójdzie. Zaczęliśmy z Maciejem rozmawiać o tym, z jakimi zwierzętami kojarzą się nam różne osoby, z jakimi kojarzymy się sobie sami. Według wierzeń rdzennej ludności Ameryki każdy ma swoje zwierzę totemiczne, które jest jego duchem opiekuńczym. Ale my nie mieliśmy pojęcia, jak się je poznaje, i jedynie prześcigaliśmy się w skojarzeniach, szukając podobieństwa w wyglądzie albo zachowaniu naszych znajomych do poszczególnych zwierząt. Maciej naśladował mimikę lub ruchy różnych osób, a ja zgadywałam, kogo naśladuje, i wybieraliśmy tej osobie, według własnej klasyfikacji, zwierzęcego ducha opiekuńczego. Czasem intuicyjnie decydowaliśmy, jakie zwierzę do kogo pasuje. Śmieliśmy się przy tym co niemiara!


Pamiętam, jak powiedziałam, że moja mama kojarzy mi się z troskliwą, polującą lwicą, a tata z ptakiem. Co ciekawe, to mama lubi podróżować i poznawać nowe miejsca, zwłaszcza miasta, tata zaś wolał zacisze domu lub cuda przyrody. Ale to właśnie on skojarzył mi się z ptakiem. Kolorowym ptakiem. Wspomniałam też głośno, że zawsze marzył o tym, aby zobaczyć Wielki Kanion. Nie udało mu się spełnić tego marzenia. Umarł. Za to ja kolejny raz miałam stanąć na jego krawędzi… Pewnie przez tę rozmowę i nazwanie taty „kolorowym ptakiem” czułam, jakbym zabrała go w tę podróż. Jakby czekał z nami na wjazd do parku!


W końcu samochody ruszyły. Sprawdzono nam bilety, dostaliśmy mapy i po kilkunastu minutach staliśmy oparci o barierkę odgradzającą nas od przepaści kanionu. Bez większego namysłu podniosłam ipada i pstryknęłam zdjęcie. Nie było specjalnie kadrowane, miało być po prostu pierwszym po latach ujęciem Wielkiego Kanionu. A okazało się niesamowite… I stało się dla mnie symboliczną odpowiedzią mojego taty. Tak jakby uchwycony na nim czarno-niebieski ptak mówił do mnie jego głosem: „Ja też tu jestem. Zobacz. Czuję się wolny jak ptak! Jestem taki, jakim nosisz mnie w sercu…”.


Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widzieliśmy w okolicy kanionu podobnych ptaków. Domyślam się, że żyją ich tam dziesiątki. Mnie wystarczył ten jeden! Mam więc to niezwykłe dla mnie zdjęcie i poczucie, że była to wiadomość z zaświatów.


Nie jedyna… Kolejna przyszła w zupełnie innym miejscu i diametralnie różnych okolicznościach.


"Rozmowy" z Tatą

M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


Rozmowa w ogrodzie


Budowa mojego wymarzonego domu na wsi – tak, tego samego, którego dach falował na moich oczach jak chciał, co opisałam w opowiadaniu „Pływający dach” – pochłonęła sporo czasu. W końcu przyszła pora na urządzanie wnętrza. Ooo, i to dopiero wymagało energii! W trakcie tych prac, nie wiedzieć kiedy, zrobił się rok 2016, choć jeszcze tak niedawno był 2013, kiedy to naiwnie uznałam, że skończyłam budowę.


Miałam już urządzoną kuchnię, część mebli, a przede wszystkim poczucie, że dom żyje! Prawie od pierwszych dni po jego otwarciu stale mieliśmy w nim gości! Nikomu ze znajomych nie przeszkadzały drobne braki w umeblowaniu czy wyposażeniu. Czułam, że dom i przestrzeń wokół niego napełniają się dobrą energią i śmiechem, które przynosimy my i nasi przyjaciele.


Oboje z mężem pracujemy w mieście, a na wieś jedziemy w czasie wolnym, przez co nasze życie rozkłada się teraz na dwa domy. Jednak uważamy, że zyskaliśmy coś bardzo wartościowego, a nie, że tracimy czas na dojazdy! Trochę się też śmiejemy z tego, jak łatwo można – ulegając pozorom i nie znając realiów naszego życia – wyrobić sobie jego mylny obraz. Bo od kiedy przyjmujemy na „naszej wsi” gości albo organizujemy tam kolejne większe spotkania, w odczuciu tych, którzy przyjeżdżają, my, gospodarze, jesteśmy tam stale! Tymczasem wielokrotnie zdarzało się, że pojawialiśmy się w domu dosłownie pół godziny przed gośćmi. Zawsze obładowani torbami, siatkami, garnkami i zakupami – jak nomadzi! Ale kiedy ustawiamy stoły, przygotowujemy imprezę, energia miejsca sprawiała, że czujemy się, jakbyśmy byli tam zawsze… Tak też nas odbierano. Tak jest nadal.


Lato 2016 wyznaczyło pewien harmonogram. Pamiętam, że po intensywnym w spotkania lecie nastała równie pełna spotkań słoneczna jesień. Zabawy, ogniska, nocne rozmowy ułożyły się w cykl, który staramy się powtarzać co roku. Tamten czas można uznać za początek pewnego rytmu życia, który przyjęliśmy na wsi.


Poranek, kiedy wszyscy już wyjadą, a ja zaczynam sprzątanie i z powrotem pakuję niezliczoną ilość tobołków, ma zawsze nieco melancholijny charakter. Chodzę wokół domu z kubkiem zielonej herbaty i napawam się śpiewem ptaków. W takie dni zazwyczaj zapalam świeczkę mojemu tacie. Po lewej stronie domu zasadziłam dla niego dzikie róże i obok nich ustawiam znicz. Na Święto Zmarłych dodatkowo kładę w tym miejscu mały wieniec.


Tamtego późnojesiennego poranka stanęłam obok dzikich róż, po chwili jednak usiadłam na ziemi. Zaczęłam przyglądać się całemu podwórku z perspektywy wieńca. Widziałam fragment domu, ogrodu i róg wielkiego skalniaka. Zapaliłam świeczkę i dzieliłam się z tatą wrażeniami z długiego letnio-jesiennego sezonu. Cieszyłam się, że udało się nam stworzyć miejsce otwarte dla ludzi. Większość moich gości tata znał osobiście, tyle że wówczas byliśmy wszyscy studentami. Teraz nasze życie nabrało innego tempa. Tym bardziej cenne są takie spotkania.


Odstawiłam pusty kubek po herbacie i postanowiłam zrobić komórką zdjęcie wieńca, aby pokazać go mamusi. Ona wie, że to miejsce w ogrodzie jest dla taty i że tu jesienią kładę dla niego wieniec, choć nie zapominam o cmentarzu. Wyciągnęłam komórkę i nacisnęłam ikonkę aplikacji do zdjęć. I wtedy stało się coś dziwnego… Aparat wykonał serię fotografii! Wiem, że istnieje funkcja do robienia zdjęć seryjnych, ale nigdy jej nie ustawiałam! A moja wiedza dotycząca obsługi aparatu w komórce ogranicza się do naciskania guziczka…


Przyjrzałam się zdjęciom. Były identyczne! Przedstawiały zwielokrotnione to samo ujęcie. Pstryknęłam jeszcze raz, aby sprawdzić, co się stanie. Ale nie! Tym razem zrobiłam jedno zdjęcie – tak jak zamierzałam. „Hmmm” – zastanawiałam się, patrząc na fotografie. I przyszła mi do głowy myśl, że tata coś chciał mi przez to powiedzieć… Że to nasza kolejna rozmowa. „Eee” – zganiłam sama siebie… Myśl jednak była na tyle natarczywa, że policzyłam kadry. Było ich dwanaście! A my ostatnie lata wspólnego rodzinnego życia mieszkaliśmy w bloku numer dwanaście pod numerem dwunastym! A jednak tata się odezwał!

– Dziękuję, tatusiu! – powiedziałam na głos. – Wiem, że tak jak ja cieszysz się z tego domu! I z tego cudownego ruchu wokół niego! Wiem, że stale z nami jesteś!


Z lekkim sercem wróciłam do Gdańska. Kilka dni później pojechałam do mojej mamy. Zastałam ją malującą obraz olejny.

– To kamienne kręgi w Węsiorach – poinformowała mnie mama. – Maluję je specjalnie dla ciebie. Zaczęłam ten obraz kilka lat temu, ale teraz naszło mnie, żebym go w końcu dokończyła i ci podarowała. Przyda ci się w domu na wsi dobra energia!

– Mamusiu, tam już jest mnóstwo dobrej energii – roześmiałam się. – I do tego tata nad nami czuwa…

– O, czyżby znowu „coś” się wydarzyło? – zapytała z zaciekawieniem.

– Owszem, zobacz te zdjęcia. – I wyciągnęłam komórkę. Mama wzięła delikatnie telefon w ręce. Oglądała w milczeniu. Kręciła głową. Patrzyła na nie, jakby wymagały najwyższego skupienia. Liczyła zdjęcia i uśmiechała się do siebie. A oddając mi telefon, zapytała:

– Czy zwróciłaś uwagę na datę tych zdjęć?

– Nie. A to jakiś szczególny dzień? – odpowiedziałam pytaniem.

– Dla jednych tak, dla innych nie – skonstatowała tajemniczo. – Na datowniku masz 21 listopada, imienny taty… Wówczas robiliśmy w domu największe rodzinne spotkania. Lubiłam te przyjęcia – dodała. – Bardzo mi ich brakuje… Myślę, że Janusz dał ci znak, że cieszy się razem z tobą z tego, że prowadzicie otwarty dom. Ludzie wokół nas to największy skarb! I to nie zawsze musi być wyłącznie rodzina – dodała, uśmiechając się czule.

– No tak! Jak mogłam zapomnieć o jego imieninach! – Westchnęłam.

– Nie martw się, sam ci o nich przypomniał – odpowiedziała mama, jeszcze raz się uśmiechając, i przytuliła mnie z całych sił.

– Wiesz, ja też często z nim rozmawiam i odnoszę wrażenie, że właśnie w okolicy jego imienin zawsze dostaję jakąś odpowiedź – dodała.


Przyznaję, że jadąc do mamy, wahałam się, czy pokazać jej te zdjęcia. Myślałam: „Przecież to był tylko powielony obraz wieńca, a ja jak zwykle nadinterpretowuję zdarzenie…”. Teraz jednak wiem, że zgodnie z moim przeczuciem to nie był zwykły przypadek. To była nasza kolejna „rozmowa”!

I cieszę się, że mogę o niej opowiedzieć. Najbardziej zaskakujący jednak dla mnie samej jest fakt, że takie odpowiedzi dostaję od taty dość regularnie. Zwłaszcza kiedy o nie proszę.

Nieoczekiwane wsparcie


Wszyscy znamy to uczucie, kiedy sprawy układają się inaczej, niż planujemy. Nawet błahostki urastają do rangi problemu. Albo stają się problemami. Tyle że drobnymi. Tak, takie sytuacje da się przetrzymać. Trzeba wtedy głęboko oddychać i poczekać, a właściwie przeczekać, aż wszystko wróci na właściwe tory.


Gorzej, kiedy spada na nas coś tak trudnego, że aż odbiera mowę. Krew uderza do głowy, a emocje dają o sobie znać gwałtownym biciem serca. Wówczas w głowie kłębią się zawsze te same proste pytania: Dlaczego? Jak on mógł albo jak ona mogła to zrobić?! Najbardziej chyba boli poczucie zawodu. To okropne, brutalne zestawienie naszego wyobrażenia o świecie z sytuacją, której nie rozumiemy, a w której zostaliśmy postawieni. Czasami są symptomy nadchodzącej burzy. Ale nie zawsze. Nie ma ich, kiedy rozgrywającymi są podli, zawistni ludzie… Wówczas dostajemy strzał w plecy, i tyle. I albo go przeżyjemy, albo nie.


Jeszcze trudniej się robi, kiedy w takie rozgrywki wciągnięci zostają ci, na których nam zależy. I o takiej sytuacji mówię. Doświadczyłam zdrady. Nie mogę powiedzieć, że przyjaciół, bo ci ludzie nigdy nimi nie byli. Ale miałam ich za porządnych, uczciwych znajomych. Tymczasem, załatwiając swoje partykularne interesy, mocno mnie zranili. Co gorsza, wtargnęli między mnie a osobę, na której bardzo mi zależy… I przez tę osobę – w tej konkretnej sytuacji – także zostałam zdradzona.


Doświadczenie braku lojalności bliskich nam ludzi zawsze bardzo boli. Mnie przeszywał ból aż do szpiku kości. Do dna serca, które, jak czułam, rozpadało się na kawałki… Nie umiałam złapać równowagi. Jako osoba racjonalna usiłowałam sobie tłumaczyć, że zawsze coś jest po coś… Ale po co taaaki ból? Po co taaaki zawód?? Jako osoba ezoteryczna zarzucałam sobie, że nie wyczułam wcześniej tych marnych ludzi. Że dopuściłam ich tak blisko siebie i własnego domu… Że im zaufałam.


Oczywiście odsunęłam zdrajców od siebie. Ale nie wiedziałam, co mam zrobić z osobą, na której mi zależało, a która jednak również mocno mnie zawiodła… Zwłaszcza że, jak mniemam, nie do końca rozumiała podłość i powagę sytuacji. Nie chciała przyznać albo wypierała to, że została zmanipulowana, że oboje staliśmy się ofiarami intrygi. W rozpaczy doszłam do punktu, w którym myślałam o zerwaniu wszelkich kontaktów także z nią…


W tej trudnej chwili „rozmawiałam” z moim nieżyjącym tatą… Płakałam, paliłam świeczkę i pytałam go, jak mam to wszystko unieść. Czy warto…? Trudno opisać stan, w jakim się znajdowałam, ale nie życzę takiego nawet wrogom… O czwartej nad ranem pękłam. Napisałam list, w którym informowałam tę bliską mi osobę o zerwaniu kontaktów…

Aby wysłać list w postaci maila, musiałam najpierw przesłać go z programu w komputerze do skrzynki pocztowej. I wówczas – choć wtedy jeszcze tego nie rozumiałam – dostałam od taty jasną odpowiedź na moje pytania! Bo list nigdy nie dotarł do mojej poczty! Program się zawiesił. Patrzyłam godzinę na kręcące się kółeczko. Siedziałam jak zahipnotyzowana. Wreszcie poszłam spać. Kiedy wstałam, natychmiast zajrzałam do komputera. Nic się nie zmieniło. List nadal się „ładował”. Wtedy zrozumiałam, że tata nie chce, abym go wysłała! Powstrzymuje mnie przed zerwaniem kontaktów z osobą, do której był zaadresowany! Zrobiłam zrzut z ekranu. I zobaczyłam, że dzień, w którym kierowałam do taty pytania, był dniem jego imienin! Janusza przypada kilka razy w roku, ale mój tata obchodził imieniny 21 listopada.


Dzisiaj, dwa lata po tamtym zajściu, jestem pewna, że bardzo mi pomógł. A te nasze niezwykłe „rozmowy” dają mi wiarę w szeroko pojętą rzeczywistość. Może nie wszystko zostało już wyjaśnione tak, jak powinno, ale teraz wiem, że nie ma co przyspieszać losu. To, co oparte na uczciwości i uczuciach, i tak zwycięży. Choć to naiwne, wiem, że właśnie tak chcę patrzeć na życie. I na ludzi.


A najcudowniejsza jest świadomość, że choć jestem dorosłą osobą, to stale mogę liczyć na pomoc rodziców. Żyjącej mamusi i żyjącego w innym wymiarze taty…