Podróże zazwyczaj dostarczają wspaniałych przeżyć. Chciałabym opowiedzieć Państwu o jednej z moich wypraw, w czasie której doświadczyłam czegoś niezwykłego!


A jeśli Państwo chcą się podzielić swoim wspomnieniami o niesamowitych, a jednak prawdziwych zdarzeniach, proszę o kontakt.


***


Podróż po USA! Kolejna. Dziesiątki razy wracam tam myślami, a i w rzeczywistości wielokrotnie udało mi się odwiedzić różne amerykańskie miasta, parki, kaniony. To mój drugi dom. A jeśli chodzi o odczucie poprzednich wcieleń, to raczej pierwszy…

Każda z tych podróży była niezwykła. Jednak ta, o której chcę Państwu opowiedzieć, okazała się szczególna… Z różnych względów. Przede wszystkim mieliśmy na żywo zobaczyć spektakl „czarodzieja wszechczasów” – Crissa Angela. To było świadome poszukiwanie magii… A niejako przez przypadek – choć ja nie wierzę w przypadki – odkryliśmy dla siebie jeden z największych czakramów Ameryki Północnej i doświadczyliśmy jego mocy.


*


Był 2012 rok. Pamiętam przygotowania do podróży. Siedzieliśmy z Maciejem przy komputerze, w domu, w Gdańsku, i wyznaczaliśmy sobie trasę, patrząc na mapy w internecie… Dwadzieścia lat wcześniej, aby zaplanować podobną wycieczkę, potrzebowaliśmy niezliczonej ilość map, albumów i przewodników. Wtedy przygotowania były najtrudniejszą częścią wyprawy. Teraz, o ile tegoroczna pandemia tego nie zmieni, cały świat mamy w zasięgu ręki!

Zaplanowaliśmy wielką pętlę wiodącą przez kilka stanów. Wzdłuż całej drogi wybraliśmy sporo miejsc, które chcieliśmy eksplorować. A że znamy tamte realia i odległości, wiedzieliśmy, że lepiej przezornie wybrać określone punkty, aby nie dać się zwieść kuszącym z każdej strony atrakcjom, do których dotarcie zajmuje zazwyczaj mnóstwo czasu i nie zawsze warte jest wysiłku.


*


Naszą podróż zaczęliśmy w Los Angeles w Kalifornii. Tam, jeżdżąc po wzgórzach osławionego Beverly Hills, przyglądaliśmy się domom ludzi związanych z filmem. Śmiałam się – trochę autoironicznie, bo sama zajmowałam się pisaniem scenariuszy – że te najmniejsze, usytuowane na początku wzgórza, zapewne należą do scenarzystów… Co prawda bez dobrego scenariusza nie ma dobrego filmu, jednak to nie scenarzyści są najlepiej opłacanymi twórcami, a czasem nawet w ogóle się ich nie docenia. Chwała najczęściej spływa na reżyserów, a wielkie pieniądze za film otrzymują aktorzy i/lub reżyserzy. W wypadku tych drugich to jeszcze rozumiem… A może scenarzyści są tak lekceważeni, bo – jak wszystkim wiadomo – to samo życie pisze najlepsze scenariusze?

Po wizycie w LA pojechaliśmy do Las Vegas w Nevadzie. Większość ludzi kojarzy to miasto wyłącznie z wielkimi i licznymi kasynami. Tak zaczęła się przecież historia tego miejsca! Ale warto wiedzieć, że obecnie to centrum międzynarodowych konferencji, a także trzecie najważniejsze miasto na świecie, w którym odbywają się premiery najważniejszych spektakli, musicali, przeróżnych koncertów i shows!


Dawniej twórcy sztuk czy musicali, którzy marzyli o światowej karierze, zabiegali o premiery na Broadwayu w Nowym Jorku albo na West Endzie w Londynie. Obecnie Las Vegas stało się równie prestiżową sceną światowych premier.

I my pojechaliśmy tam, by zobaczyć dwa przedstawienia. Pierwszy to musical zatytułowany „Vegas! The show”. Pomyślałam, że nie ma lepszego miejsca, aby obejrzeć spektakl opowiadający historię miasta, w którym codziennością są dziewczyny ubrane w barwne stroje i pióra, w którym kabaretowa czy jazzowa muzyka wyznaczają rytm życia! A po zakończeniu spektaklu wyjść na ulicę współczesnego Las Vegas, wypełnioną tym samym, a może jeszcze barwniejszym korowodem „aktorów”. To tutaj, po zmierzchu, świat staje się teatrem! Niewyobrażalne tłumy płyną długimi ulicami. Miasto nocą skąpane jest w światłach i sprawia wrażenie ogromnej, ustawionej na chwilę scenografii. Bo kasyna mają przedziwne kształty i wymyślne świetlne dekoracje. Zaciera się granica między spektaklem a rzeczywistością.


Bądźmy jednak szczerzy, w dziennym świetle pryska czar bajkowej scenerii… Miasto wygląda raczej jak wielki, kiczowaty plan filmowy. Choć pamiętam, że dwadzieścia lat wcześniej Las Vegas także za dnia miało swój urok. Było niemal kameralne i otoczone aurą tego, co niedozwolone. Teraz stało się Disneylandem dla dorosłych. Jednak pomysł obejrzenia w Las Vegas sztuki o Las Vegas był znakomity! Zgodnie z moimi oczekiwaniami po zakończeniu przedstawienia przeżyliśmy na ulicy jego ciąg dalszy. (I czegokolwiek by nie powiedzieć, to po kolejnej podróży w 2019 roku myślę, że Las Vegas to nadal niekwestionowana stolica światowej rozrywki – the Entertainment Capital of the World).


Drugim przedstawieniem, z którym łączyłam spore oczekiwania, był występ światowej sławy magika, iluzjonisty i muzyka Christophera Nicholasa Sarantakosa, znanego pod pseudonimem Criss Angel. Wielokrotnie widziałam w internecie „sztuczki”, które pokazywał. I zastanawiałam się, czy to rzeczywiście tylko iluzja… Widziałam na nagraniach jak lewitował, wciskał monety przez szklaną ściankę lub jej dno do butelek, chodził po wodzie bądź zaskakiwał widzów dziesiątkami drobnych, niewytłumaczalnych sztuczek. Namówiłam męża, żebyśmy z bliska przyjrzeli się tej „magii”. Choć staram się być sceptyczna w takich kwestiach, myślałam, że Criss Angel może mieć autentyczny nadprzyrodzony dar, którego użycia będziemy świadkami… Dopuszczałam do siebie myśl, że te „sztuczki” są także wynikiem jego faktycznych zdolności, a nie wyłącznie sprawną prestidigitatorką.

Bilety na show Crissa Angela zakupiliśmy wiele miesięcy wcześniej. Ale dopiero na miejscu dowiedziałam się, jak ogromnym przedsięwzięciem jest jego spektakl! Pokaz zatytułowany „Criss Angel Believe” odbywał się w sali teatralnej Believe Theatre, specjalnie przeznaczonej na jego występy, znajdującej się na terenie hotelu Luxor. Widownia mieściła tysiąc sześćset osób! Ze zdziwieniem odkryłam, że niemal codziennie odbywały się dwa przedstawienia! Idąc na spektakl, w tłumie ludzi, zastanawiałam się, czego naprawdę będziemy świadkami. Czy można zaprzęgnąć prawdziwą magię w tryby gigantycznego, komercyjnego show?!

Odpowiedź jest prosta. Nie można…


Już po pierwszych pięciu minutach zrozumiałam, że jesteśmy świadkami fantastycznie przygotowanego i wyreżyserowanego przedstawienia. Niestety, pozbawionego zupełnie jakiejkolwiek magii. Choć sam spektakl rzeczywiście był pełen akcji, sprawnych efektów i cyrkowych sztuczek. Można powiedzieć, że poziom akrobatycznych wyczynów odpowiadał poziomowi znanego na świecie Cirque du Solei, który okazał się partnerem Crissa Angela w tym właśnie przedsięwzięciu… A to, co nie było akrobacją, można sprowadzić do dwóch zdań – wielokrotnie i do znudzenia powtarzanych ze sceny przez Crissa: „Jestem gwiazdą!”, „Jestem najlepszy!”. Uch…

Po spektaklu, a właściwie już w jego trakcie, czułam do siebie potworną złość! Głównie dlatego, że dyskutując z Maciejem, racjonalistą, o nadprzyrodzonych zdarzeniach czy możliwościach człowieka, jako argument wplatałam w to Crissa Angela! Porażka. Trudno. Nawet jeśli naprawdę ma jakiś dar, widowiskiem, które oglądaliśmy, skutecznie zniechęcił nas do siebie. Postanowiliśmy skupić się na cudach natury.


Wyruszyliśmy nad Wielki Kanion (Grand Canyon National Park). Minutę po tym, jak stanęliśmy w pierwszym punkcie widokowym, zrobiłam zdjęcie. Jak się okazało – niezwykłe! Prosto w obiektyw wleciał mi niebieski ptak! Aż przeszły mnie ciarki. Ta chwila miała w sobie więcej magii niż wszystkie pokazy Crissa razem wzięte! Zwłaszcza że okoliczności tego ujęcia można uznać za niezwykły przypadek… (napiszę o tym w innym tekście).


*


Kolejnym punktem podróży po Wielkim Kanionie miał być Park Narodowy Skamieniałego Lasu w stanie Arizona (Petrified Forest National Park). Pijąc poranną kawę, studiowaliśmy mapę, żeby zastanowić się, ile czasu zajmie nam przejazd i czy powinniśmy z wyprzedzeniem zarezerwować gdzieś nocleg, czy też zatrzymamy się w jakimś przydrożnym motelu. I wówczas Maciej zaproponował, abyśmy nieco zmienili plany. Powiedział, że na lotnisku w Kopenhadze, gdzie mieliśmy przesiadkę w drodze do USA, widział ogromny plakat reklamujący Red Rock State Park w Arizonie. Już wcześniej wpadły mu w oko zdjęcia Czerwonych Gór i kilkakrotnie myślał o tym, abyśmy włączyli ten park na listę odwiedzin. Śmiał się, że to miejsce stale go zaprasza – a to zdjęciami w magazynach, które czytał, a to fotosami na lotniskach czy reklamami, które wyskakiwały, kiedy planując tę właśnie podróż, szukał w internecie miejsc noclegowych. Jednak nigdy nie było nam po drodze… Może więc tym razem zboczymy z wyznaczonej trasy i zobaczymy osławione Red Rock. Zgodziłam się z entuzjazmem!


Naszym nowym celem stała się Sedona. Miasteczko położone w centrum Red Rock State Park. Na mapie wyglądało, że z Grand Canyon Village, gdzie nocowaliśmy, wiedzie do niego dość prosta droga. W rzeczywistości okazało się – zgodnie z wcześniejszymi doświadczeniami o dodatkowych punktach programu – że podróż była o wiele dłuższa i bardziej męcząca, niż zakładaliśmy. Do tego ostatni odcinek prowadził przez kręte górskie drogi, a zachodzące słońce nas oślepiało… Byłam wykończona. Źle znoszę takie strome podjazdy, a fakt, że wzdłuż drogi nie było barierek, budził we mnie dodatkowy niepokój. Na szczęście Maciej jest wytrawnym kierowcą i bezpiecznie, choć późną nocą, nie widząc nic poza drogą, dotarliśmy do celu.


Motel znajdował się kilka kilometrów za centrum miasteczka. Tylko w nim były wolne miejsca. I choć zazwyczaj wzdłuż niemal każdej trasy można znaleźć noclegi dosłownie w ostatniej chwili, to kiedy próbowaliśmy zarezerwować pokój w Sedonie, zaskoczyła nas informacja, że panuje tutaj, podobnie jak w miasteczku przy Wielkim Kanionie, olbrzymi turystyczny tłok! (Tak to jest, jak nic się nie wie o miejscu, do którego się jedzie…) Wyczerpani podróżą, od razu poszliśmy spać. Umówiliśmy się tylko, że rano zerkniemy na okolicę i ocenimy, czy warto będzie przyjechać tu kiedyś na dłuższy pobyt. Nie chcieliśmy zupełnie burzyć naszych wcześniejszych ustaleń co do trasy, więc postanowiliśmy, że w okolicy spędzimy cztery, może pięć godzin.


Wstaliśmy skoro świt. Widok, jaki zobaczyliśmy w porannym słońcu, zapierał dech w piersiach! Znajdowaliśmy się w środku wielkiego okręgu, który wyznaczały wysokie, czerwone skały. Promienie wschodzącego słońca odbijały się od nich, potęgując ich wręcz purpurowy kolor. Jakbyśmy stali w płonącym, magicznym kręgu… Niebywałe.

Wsiedliśmy do samochodu i bez konkretnego planu pojechaliśmy w kierunku tych skał. Po paru minutach dostrzegliśmy zaparkowane na poboczu samochody. Więc i my się zatrzymaliśmy. Zobaczyliśmy wielki czerwony kamień, który samotnie stał przy drodze. Wyglądał jak porzucony przez olbrzyma głaz. Wdrapaliśmy się na niego. Siedziało na nim już kilka osób. Większość na matach do jogi. Twarzami byli zwróceni w stronę wschodzącego słońca. Dość filmowy kadr! Stanęłam na środku skały, aby Maciej mógł zrobić mi zdjęcie. Za mną rozpościerała się cudowna perspektywa. Spojrzałam w obiektyw i dosłownie w tej sekundzie poczułam wyraźnie, jak moje ciało przeszył prąd! Fala elektryczna przeleciała przeze mnie od stóp do czubka głowy! Najmocniej poczułam ją w prawym, chorym obojczyku. Aż zapiszczałam.


– Co się stało?! – zapytał zaniepokojony Maciej.

– Kopnął mnie prąd! – odpowiedziałam. – Jakby przypaliło mi prawy obojczyk!

– Stojąc na skale, odczułaś rażenie prądem…? – pytał z niedowierzaniem – To raczej niemożliwe!

– Wiem, co poczułam! Naprawdę przeszła przeze mnie wyraźna fala, jakby mnie lekko poraziło! Całe ciało przeszyły mi mocne ciarki! – upierałem się. – Może tu jest jakiś piorunochron, obok którego stanęłam…


Rozglądaliśmy się. Nic takiego nie było. Tylko lita, czerwona skała. Roześmialiśmy się i oboje zapozowaliśmy do zdjęcia, o które poprosiliśmy jednego z turystów.

Pokręciliśmy się jeszcze chwilę na skale i już mieliśmy z niej schodzić, kiedy Maciej spojrzał na zdjęcia zrobione przed chwilą. Usłyszałam, jak mówi do siebie:

– Dziwne, naprawdę dziwne…

– Co takiego? – zainteresowałam się.

– Zobacz. – I pokazał mi w aparacie cyfrowym zbliżenie ostatnich ujęć.


W kadrze było wyraźnie widać odbijający się od mojego prawego obojczyka promień słońca! I to na dwóch zdjęciach! Nagle uświadomiłam sobie, że ten przestał mnie boleć!! Od wielu miesięcy miałam kłopot z nieustającym bólem obojczyka. Przeszłam najróżniejsze badania i nikt nie wiedział, co mi jest. Za to obojczyk robił się coraz bardziej spuchnięty. Był już nawet lekko zdeformowany, a ja przyzwyczaiłam się do bólu… W czasie całej naszej podróży nosiłam kolorową apaszkę, bo nie mogłam patrzeć na gulę zamiast obojczyka… Ale tego dnia rano jej nie założyłam…

Choć nie mieliśmy tego w planach, pojechaliśmy do centrum Sedony, aby dowiedzieć się czegoś o tych skałach. Widok prześlicznego, kolorowego miasteczka zachwycił mnie. Ale w osłupienie wprawiły nas napisy na szybach i szyldach, które reklamowały uzdrowicieli, jasnowidzów i wróżki!


W punkcie informacyjnym dostaliśmy mapę parku. Ku mojemu najwyższemu zdumieniu skała, na którą weszliśmy, była oznaczona jako najsilniejszy czakram tego regionu! Airport Mesa Vortex. A niektórzy mówią, że całej Ameryki Północnej! Na terenie parku znajdowało się jeszcze kilka innych wirów energetycznych, tzw. worteksów.

Zatem nic mi się nie przewidziało! Naprawdę doświadczyłam przepływu kosmicznej energii! A co ważniejsze – po paru dniach mój obojczyk był wyleczony! Zgrubienie stawu zniknęło i nigdy więcej nie miałam takiego problemu. Nawet racjonalny Maciej, lekarz, musiał przyznać, że była w tym przeżyciu prawdziwa magia. Tylko ja szukałam jej wcześniej nie tam, gdzie trzeba…

Oboje podjęliśmy decyzję, że wrócimy do Sedony. I ziściło się to w 2019 roku. Ale to już inna historia.


W poszukiwaniu magii

M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


Widok z Airport Mesa Vortex na Red Rock

Cathedral Rock Vortex i Bell Rock Vortex

Okolice Sedony

UZDRAWIAJĄCE ŚWIATŁO na moim obojczyku; stoję na Airport Vortex

Mapa wirów energetycznych w Sedonie i widok z Aiport Vortex

Ukryte w górach: Kaplica Świętego Krzyża i Hotel Enchantement Resort w dolinie

Główna ulica w Sedonie

M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A