Ten tekst dedykuję mamie i bratu w piętnastą rocznicę śmierci taty oraz wszystkim przyjaciołom, którzy byli wówczas z nami do końca.


Mój tata był dla mnie przewodnikiem przez wszystkie wymiary… Nadal mnie wspiera i często czuję jego obecność. Po jego śmierci zaszło kilka ważnych dla mnie zdarzeń, o których chciałabym Państwu opowiedzieć. To pierwsza z tych historii.


A jeśli Państwo chcą się podzielić swoimi wspomnieniami o niesamowitych, a jednak prawdziwych zdarzeniach, proszę o kontakt.


I dziękuję za te, które już otrzymałam!


*


Ta opowieść wymaga komentarza.


Pierwszą część tekstu napisałam w maju 2005 roku. Niecały miesiąc po śmierci taty. Po kilku dniach wysłałam opowiadanie do miesięcznika „Czwarty Wymiar”, który już wówczas prenumerowałam. Tekst zatytułowałam Oblicze łaski. Pomyślałam, że pasuje do profilu pisma.


Mijały miesiące, a ja nie dostałam z redakcji żadnej odpowiedzi. Uznałam, że tekst się nie spodobał i przepadł w nawale innych materiałów. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy półtora roku później, w dniu urodzin taty, właśnie wtedy, gdy wychodziłam na cmentarz, by zapalić świeczkę na jego grobie, znalazłam w skrzynce numer miesięcznika („Czwarty Wymiar”, listopad 2006 rok) z opublikowanym tekstem…


Włożyłam czasopismo do torby obok świeczek i zabrałam na cmentarz. Tam spotkałam się z mamą i bratem. Oczywiście pokazałam im opowiadanie. Brat zapytał, dlaczego tekst nie został podpisany. Bardzo się zdziwiłam, ale rzeczywiście, miał rację. Poznałam opowiadanie po tytule i tak bardzo się ucieszyłam, że się ukazało i że znowu zdarzył się mały cud – bo przecież egzemplarz dotarł do mnie dokładnie w rocznicę urodzin taty – że nawet nie zauważyłam braku.


Następnego dnia zadzwoniłam do redakcji „Czwartego Wymiaru” z pytaniem, dlaczego tekstu nie podpisano. I dowiedziałam się, że w redakcji mieli awarię komputerów, że przez długie miesiące odzyskiwali bazy danych i nadesłane materiały i że tylko jakimś cudem – jak to określiła pani, z którą rozmawiałam – odzyskali część korespondencji, w tym również mój tekst. Bardzo im się spodobał, więc uznali, że go opublikują, choć nie znają nazwiska autora. Bo odtworzyli tylko załącznik, ale już bez maila, który mu towarzyszył. A to właśnie w mailu podałam wszystkie swoje dane i napisałam parę słów o tym, że opowiadanie oparłam na prawdziwych przeżyciach.


Tekst z niewielkimi zmianami i dopisaną w tym roku historią o róży opublikowałam – za zgodą Redaktora Naczelnego – jeszcze raz w „Czwartym Wymiarze”, ale po raz pierwszy pod swoim nazwiskiem.


1


Tamtej zimowej niedzieli stało się jasne, że tata umiera. Patrzyłam na jego gasnącą twarz, ale ciągle nie mogłam uwierzyć… Jego łagodne oczy uspokajały mnie, a blady uśmiech próbował przekonywać, dawał nadzieję, oddalał nadchodzącą burzę rozpaczy. Łudziłam się, że taki stan może trwać bardzo długo – może miesiąc, a może rok lub dwa. Jednocześnie boleśnie czułam, że tata odchodzi.


Mama szykowała święta. Postanowiła, że mimo choroby Wielkanoc będzie taka jak zwykle: rodzinna. Zaprosiła najbliższych. Tata się ucieszył. Mówił, że chociaż jest słabiutki jak liść na wietrze, zasiądzie z nami do stołu, może po świątecznych smakołykach nabierze wreszcie nieco ciała i wyzdrowieje.


Wielkanoc była naszym ulubionym świętem. Modliłam się w duszy cały czas: Boże, pozwól mu jeszcze zasiąść z nami przy wielkanocnym stole… Z drżeniem serca patrzyłam na kalendarz. Przecież do świąt został jeszcze cały tydzień! Czy zdąży się z nami podzielić jajkiem, uściskać…


W poniedziałek przed Wielkim Czwartkiem wróciłam od rodziców zupełnie roztrzęsiona. Położyłam się wcześniej do łóżka, byłam wykończona psychicznie i fizycznie. Bałam się. Myślałam o przerażonych oczach mojej mamy. Jej rozpacz sięgnęła dna. Nie miała siły mówić, tylko patrzyła na tatę i płakała. Cichutko, bezgłośnie, żeby go nie obudzić.


Ze snu wybiło mnie mocne szarpnięcie. Usiadłam na łóżku i zdziwiona spojrzałam prosto w twarz kobiety, której nigdy wcześniej nie spotkałam. Była drobniutka, miała lekko kręcone jasne włosy, opadające na ramiona. Patrzyłam na nią, a ona potrząsała moim ramieniem, mówiąc:


– Mam na imię Ola.


– Ola – powtórzyłam niczym echo. – Co z tego, że Ola, jak ja pani nie znam.


– Będę przewodnikiem twojego taty na drugą stronę – powiedziała spokojnie. – Nie płacz.


W jej głosie wyczułam lekką naganę, jakby skarcenie mnie za wielomiesięczną rozpacz.


– Tyle lat – mówiła – tyle lat jesteście razem. Mieliście czas na rozmowy, łzy i radości. A teraz jeszcze macie czas, żeby się żegnać. Ja nie dostąpiłam takiej łaski. Mnie i moim dzieciom nie było to dane… Czas Janusza się kończy, teraz przed nim inne życie, więc nie zatrzymujcie go modlitwami. Wypełniło się.


– Ależ Olu, mama zaprosiła całą rodzinę, przygotowuje Wielkanoc. Proszę, pozwól zostać tacie jeszcze na święta – poprosiłam bez zastanowienia.


– Dobrze – odpowiedziała. – Ale zaraz potem, jak go wezwą, nie zatrzymujcie go. Zwłaszcza ty – wymierzyła we mnie palec.


– Dobrze… – wyszeptałam i poczułam bolesne ukłucie.


– Kasiu, Kasiu, obudź się – usłyszałam. Tym razem za ramię trzymał mnie mój mąż Maciej.


– Dlaczego płaczesz, co ci się śniło? – zapytał i przytulił mnie.


Usiadłam na łóżku lekko zdezorientowana. Śpię czy nie? Rozejrzałam się po sypialni, spojrzałam na Macieja, który patrzył na mnie zatroskany, i odpowiedziałam:


– Płaczę, bo śniła mi się Ola. Powiedziała, że tata odejdzie. To nieuniknione…


– A kto to jest Ola? – zapytał Maciej.


– Nie wiem, pierwszy raz ją widziałam. Ale powiedziała, że będzie przewodnikiem mojego taty na drugą stronę.


Zapanowała cisza. Przestałam łkać, uświadomiłam sobie, że tata będzie miał opiekę.


Mamie nic nie powiedziałam o śnie. Bałam się, że zabiorę jej ostatnią nadzieję na wyzdrowienie taty. Ale sama bardzo się wyciszyłam.


W Wielkanoc cała rodzina zasiadła przy stole. Wszyscy wiedzieliśmy, że to nasze ostatnie wspólne święta. Cieszyliśmy się nimi najbardziej, jak to było możliwe. W domu wbrew sytuacji panował nastrój szczęścia. Tata był pogodny, chętnie rozmawiał, promieniał, kiedy w poniedziałek odwiedzili go moi najbliżsi przyjaciele.


W środę przyszedł kryzys. Krótkie oddechy, szarpany sen, zapaści, straszne bóle. Cierpiał potwornie. Płakaliśmy wszyscy, nikt już nie powstrzymywał łez. Tylko tata nie płakał. Cały czas pozostawał świadomy i niewiarygodnie spokojny. Bez żalu przyjmował to, co mu pisane. Kiedy mijały ataki, głaskał mnie lub brata po głowie albo całował ręce mamy.


– Nie płacz, Janeczko, proszę, nie płacz – powtarzał. W pewnym momencie powiedział: – Mam trzy ostanie życzenia.


Zamarliśmy w skupieniu. A on, z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru, powiedział:


– Po pierwsze, proszę, wypijcie lampkę dobrego koniaku za moją drogę, bo sam już, niestety, nie mogę wypić. Po drugie, proszę, nie płaczcie na pogrzebie. A po trzecie, Janeczko, proszę, idź do fryzjera, bo opiekując się mną, zapomniałaś o sobie…


Chociaż przez łzy, wszyscy się roześmialiśmy.


Po południu przygarnęłam mamę do siebie i opowiedziałam jej wreszcie ten dziwny sen.


– Ola! – wykrzyknęła mama. – Jak to nie wiesz, kto to jest Ola! To starsza siostra Janusza. Ach – zamyśliła się mama – ona przecież zginęła w wypadku, zanim się urodziłaś. Zabił ją motor. Na przejściu dla pieszych. Osierociła czworo dzieci, nie miała nawet czasu się z nimi pożegnać – dodała szlochając.


W czwartkową noc zaczęło się konanie. Jakież to dojmujące uczucie trzymać w ramionach umierającego ojca… Byliśmy przy nim wszyscy. Mamusia, mój brat Andrzej, Maciej i ja. Czuwaliśmy na zmianę od trzeciej rano. Potem przyszedł lekarz i pielęgniarka z hospicjum im. ks. Dutkiewicza. (Jak dobrze, że istnieją tacy cudowni ludzie!!!) Koło południa, w piątek, zadzwoniliśmy po księdza.


Wizyta księdza Jędrzeja (także z hospicjum), który przyszedł na prośbę mojej mamy, aby porozmawiać, a może i udzielić ostatniego sakramentu, była balsamem dla wszystkich. Podczas rozmowy opowiedziałam mu swój sen. Nie zdziwił się. Wręcz przeciwnie, na potwierdzenie takich przeżyć opowiedział kilka historii z hospicjum. Mówił także o Janie Pawle II. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że odchodzi papież! Nasza rodzinna tragedia spowodowała, że nie wiedzieliśmy, co dzieje się na bożym świecie!


Piątkowy dzień i noc były po prostu mistyczne. Tuliliśmy tatusia i oglądaliśmy telewizję, która pokazywała modlący się świat! Kto by pomyślał, że w takich chwilach włączymy telewizor! Ale transmitowane programy budowały, dodawały otuchy i uśmierzały ból. Płakaliśmy, całowaliśmy tatę i modliliśmy się. „Boże – mówiła moja mama – jaka to łaska, że tata odchodzi w tym samym czasie co nasz papież”. Choć, co może dla niektórych ciekawe, mój tata nie był katolikiem…


– Mamusiu, czy można wymarzyć sobie lepszy czas na odchodzenie… Zobacz, cały świat się modli – powtarzałam. Mój tata całym życiem zasłużył na taką łaskę. Nie mam co do tego wątpliwości!


Zmarł w sobotę rano, o 7.50, tego samego dnia co papież Jan Paweł II – 2 kwietnia 2005 roku. W niedzielę poszłam ubrana na czarno do kościoła i zobaczyłam, że wszyscy tam pogrążeni są w żałobie.


– To on odszedł do życia, a my umieramy – powiedział podczas mszy ksiądz Jędrzej.


Zamyśliłam się. Może właśnie tak jest… Płakałam, wokół mnie wszyscy płakali. Oni modlili się za papieża – ja za obu Ojców.


2


Mój tata lubił róże. Dumne, pachnące, te, które można było podziwiać na krzaku, a nie w wazonie. Hodował kilka odmian. Najbardziej cenił dwa gatunki: ciemnoczerwone róże z grupy Courtyard, zwłaszcza dość popularną odmianę o nazwie Farruca – gałęzie obsypane ciężkimi, czerwonymi kwiatami pięły się po pergolach, które ustawiał w ogrodzie – oraz, dla odmiany, krzaki o delikatnych bladoróżowych kwiatkach, fachowo zwane New Dawn.


Z bratem śmialiśmy, że z zamkniętymi oczami możemy znaleźć rodziców na ich działce: mama buszowała w grządkach warzywnych, a tata godzinami przesiadywał wśród różanych krzewów. Ale nie tylko, by je podziwiać. Miał do nich naprawdę serce i zawsze wiedział, kiedy należy je przyciąć, kiedy nawieźć, a kiedy pogonić moszczące się na liściach mszyce.


Nie przepadałam za pracą na działce, jednak z przyjemnością jeździłam tam czasem z rodzicami, aby posiedzieć wśród wypielęgnowanych różanych zakątków. To była cała ceremonia. Wspaniała, choć krótka… Tata wystawiał małe płócienne leżaki, mama jednym sprawnym ruchem – kładąc wykrochmaloną serwetę na zwykłym taborecie – wyczarowywała kawowy stoliczek. Siadaliśmy i rozmawialiśmy, delektując się zawsze takimi chwilami. Miałam świadomość ich wyjątkowości! Rodzice przyrządzali specjalnie dla mnie kawę w tygielku, a sami pili zaparzaną starym sposobem, czyli po turecku. Cóż za rozkosz – czuć w nozdrzach zapach świeżo zaparzonej kawy zmieszany z delikatnym aromatem róż! Do tego dochodziła jeszcze odrobina dymu z papierosów… Bo moi rodzice palili papierosy. Ani ja, ani mój brat nie wciągnęliśmy się w ten nałóg, ale nie przeszkadzało nam, że rodzice palili. W mojej pamięci te trzy zapachy splotły są ze sobą w jedną całość!


Mama zawsze wstawała pierwsza. Do dzisiaj nie umie usiedzieć na miejscu dłużej niż dziesięć minut… Twierdziła, że grządki z warzywami ją wzywają! I już po chwili błyskawicznie wbijała się między liście cukinii lub pomidorów, tak że widać było tylko podeszwy jej butów…


Za każdym razem tata próbował przekonywać mamę, żeby odpuściła ciężką pracę i posiedziała z nami nieco dłużej. I za każdym razem moja mama odpowiadała:


– Warzywa także potrzebują mojego towarzystwa! – Uśmiechała się szeroko i powtarzała: – Towarzystwa, miłości i mojej ręki. Poza tym, jak wam już wiele razy mówiłam, gdy poświęcam im czas i z nimi rozmawiam, zbieram lepsze plony!


– To prawda – potwierdzał tata, kiwając głową. – Tak samo jak kwiaty! Odbierają, ale i wyrażają uczucia! Nie wiem, czy wiesz – mówił, patrząc na mnie – kwiaty lepiej kwitną, gdy się z nimi rozmawia.


– Jasne! Tę prawdę słyszę przecież od dziecka. I sama, nawet nie wiem kiedy, zaczęłam rozmawiać z roślinami! – odpowiadałam.  


To był niemal rytuał. I picie kawy, i ta wymiana zdań.


Kiedyś, gdy moja mama zanurzyła się w warzywnych grządkach, powiedziałam tacie, że zawsze, przez całe swoje życie, tak właśnie będę ich pamiętała!


– Mamusia kojarzy mi się z zapachem dżemu truskawkowego i tymi zielonymi grządkami, a ty z różami.


– Ooo, czyżby dlatego, że są kapryśne i wymagają wiele zachodu – zażartował tatuś.


– Nie, nie o tym myślałam. Raczej dlatego, że zdają się bezbronne, a potrafią głęboko wbić kolec – przekomarzałam się.


– Tak, to jest argument – odparł ze śmiechem, a po chwili namysłu dodał: – Zastanawiam się, jak to możliwe, że do tej pory nie masz w swoim ogrodzie żadnego krzewu róży!


– Tatusiu, to mały miejski ogródek! Mam piwonie od babci i hortensje od mamy, a róże… eee, tak jak wspomniałeś, wymagają szczególnego miejsca i sporo pracy… Nie bardzo mam do nich rękę… – broniłam się.


– Jutro zasadzę ci jeden krzaczek – zdecydował. – I bardziej pasują mi do ciebie te delikatne, różowe – dodał, pokazując mi wybujały, piękny krzew. – Z czasem nauczysz się je pielęgnować!


Spojrzałam z zachwytem na jego różany ogród i ciężko westchnęłam…


Tatuś obszedł mój mały ogródek kilka razy. O różnych porach dnia. Przyglądał się, gdzie i o której świeci w nim słońce. Staranie wybrał miejsce. Tuż obok altanki. Zasadził mały krzaczek, a właściwie parę kolczastych witek, które według jego zapewnień miały zamienić się w piękny krzew.


Przez parę ładnych lat ten krzew dosłownie walczył o życie. W niczym nie przypominał rozłożystych róż z ogrodu rodziców. Po jakimś czasie wypuścił nawet kilka nowych pędów, na których zawiązały się kwiatki, ale ciągle wydawał się słaby. Martwiłam się, że pewnego dnia uschnie, więc poprosiłam tatę, aby zabrał go z powrotem do swojego ogrodu.


–  O nie, musisz z nim więcej rozmawiać, zobaczysz, jeszcze pięknie odbije – przekonywał tatuś.


– Tatusiu, zobacz, jak wybujały hortensje – mówiłam. – Nawet piwonie rozrosły się kilkukrotnie, a róże… Cóż, widocznie nie służy im miejskie powietrze!


–  Daj im szansę, kiedyś ci się odwdzięczą, zobaczysz – nie ustępował. – Róże przekazują piękne uczucia – dodał. – Prawie każda kobieta lubi je otrzymywać! Są jak wonna, eteryczna wiadomość, która brzmi: Popatrz na mnie! Zwróć na mnie uwagę! Kocham cię! – i położył ręce na sercu.


–  Uch, jakie to teatralne – skomentowałam ze śmiechem.


–  Ale działa! – uśmiechnął się szelmowsko. Taki już był. Miał wspaniałe poczucie humoru i niesamowite podejście do kobiet! Całe życie adorował moją mamę – dostrzegał jej nową fryzurę, nowe buty, ciepło komentował to, co robiła lub jak wyglądała. I całe życie patrzył na nią kochającymi oczami…


Niestety, odszedł za szybko. Stanowczo za szybko…


Latem tego samego roku, kiedy umarł mój tata, naprawdę dużo rozmawiałam z różanym krzaczkiem, który mi zasadził. Ku mojemu zaskoczeniu jesienią krzew był dwa razy większy niż wiosną! W kolejnym roku wypuścił dwie grupy gałązek, które rozłożyły się wyraźnie na prawą i lewą stronę. Nie miałam pojęcia, czy i jak należy je prowadzić, więc wbiłam jedynie kijki po bokach i przywiązałam gałązki tak, żeby nie złamały się na wietrze. Róża rosła w oczach! Oparła się o płot i wypuściła mnóstwo małych pachnących pączków!


Pewnego lipcowego dnia, tuż przed moimi urodzinami, stanęłam przy róży i zaniemówiłam. Nie dość, że wszystkie pąki kwiatów otworzyły się w jedną noc, to jeszcze krzak ułożył się w kształt serca! Gałązka z pędów po lewej stronie zwróciła się w prawo z takim załamaniem i tak zahaczyła samoistnie o prawą stronę krzaczka, że doprawdy z łatwością można było zobaczyć w tym splocie zarys serca!


Być może większość krzaków pnących róż tak właśnie wygląda! Być może… Ale nie zapomnę uczuć, którymi napełniło się wówczas moje serce. Pamiętam je do dzisiaj – i to chyba o to chodzi…


Patrz: Pływający dach, "Rozmowy" z Tatą


Mój ojciec i róże

Moja rodzina

Moja mamusia na działce

Róże od Taty...

M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A