To jedna z tych historii, która rozgrywa się etapami. I mija trochę czasu, zanim połączymy osobne zdarzenia w całość. Ale kiedy już to zrobimy – dech nam zapiera! Bo trudno mówić o czystym przypadku. Czasami nawet trudno uchwycić naturę minionych zdarzeń, pozostaje tylko ogólne wrażenie czegoś niezwykłego. Na pewno też Państwo znacie z doświadczenia takie sytuacje i wiecie, że musi minąć jakiś czas, zanim zacznie się o nich opowiadać. A każda opowieść jest trochę jak wewnętrzna rozmowa, zapewniająca nas samych o prawdziwości wspomnień.


Jeśli Państwo chcą się podzielić swoimi wspomnieniami o niesamowitych, a jednak prawdziwych zdarzeniach, proszę o kontakt.


Dziękuję też za wszystkie, które już otrzymałam!


*


Od pełnych dwóch lat dzielę się z Państwem swoim niezwykłymi przeżyciami. Jeszcze nie zdążyłam opisać tych, które się w moim życiu wydarzyły jakiś czas temu, a  dochodzą kolejne! Od kilku miesięcy zbieram materiały do mojej kolejnej książki dokumentalnej o wspaniałym trójmiejskim fotoreporterze, który zmarł w 2020 roku – Maćku Kosycarzu i znowu, doświadczam opieki zza światów… Jestem dokumentalistką, rozmawiam z ludźmi o konkretnych wydarzeniach i przeżyciach, a jednak w całą tę pracę stale wplatają się wątki nieznanego! Wkrótce je opiszę. Niech upłynie trochę czasu, abym napisała o nich ze spokojnym sercem muszę nabrać do nich dystansu.... Na razie zapraszam do przeczytania opowiadania, które zatytułowałam „Nowy początek”. Miałam od niego zacząć mojego bloga, ale ułożyło się inaczej, i to opowiadanie powstało dopiero teraz…


***


Wiele godzin w drodze. Głównie ze względu na przesiadki. Niezbyt dobre połączenia sprawiły, że wyjazd do Maroka zamienił się – z trzech godzin w powietrzu – w całodobową podróż. To miał być wyjazd medytacyjny. Byłam w takim punkcie życia, kiedy szukałam nowego początku, a cała podroż miała być dla mnie przełomowa… Tak też się stało, choć wcale nie poprzez medytacje.


Zaczęło się w samolocie. Byłam tak zmęczona wielogodzinnym oczekiwaniem na lotnisku, że zasnęłam natychmiast po zapięciu pasów. Pamiętam wyraźnie ten sen. Zobaczyłam rampę w kształcie położonego na boku ostrosłupa. Jego szczyt majaczył wysoko w słońcu, a prawa ściana pionowo schodziła w dół, stykając się z krawędzią nabrzeża. Uderzały o niego spienione fale. I, co rzadkie w moich snach, zobaczyłam siebie samą, jakby z góry, jadącą krętą ścieżką pomiędzy wielkimi połaciami sawanny samochodem w stylu lat dwudziestych. Miał szeroko rozstawione wąskie koła, skórzaną czarną tapicerkę i lśniącą czerwoną karoserię. Widziałam także czubek swojej głowy, a właściwie wiedziałam, że należy do mnie, choć trudno byłoby mnie poznać w tej cyklistówce. Wiatr szarpał mi szalik… Taka typowa filmowa scena, tyle że bez ustalonego scenariusza.


Czułam przyjemność jazdy i chyba się do siebie uśmiechałam. Jednak w chwili, gdy samochód w niewytłumaczalny sposób znalazł się nagle na wybrzeżu i zaczął wjeżdżać na tę stromą rampę, przestraszyłam się. Usiłowałam go zawrócić, rozpaczliwie machając do kierowcy, czyli siebie samej. Ale ponieważ moje znaki nic nie dawały, ruszyłam jak strzała w dół, aż boleśnie poczułam, że zintegrowałam się ze sobą za kierownicą. I wtedy pojawił się realny strach, bo zobaczyłam, jak wysoko wjeżdżamy na rampę! Po mojej prawej stronie widziałam przepaść, a w niej sine, wzburzone fale. Gnałam na złamanie karku, wiedząc, że rampa staje się coraz węższa i że zbliżam się do jej końca. I… Nie zdążyłam zamknąć oczu, kiedy zaczęliśmy spadać. Ja-kierowca, ja-narrator i czerwony samochód, razem lecieliśmy w przepaść, obracając się w powietrzu, jakbyśmy dachowali. Kiedy już mieliśmy się roztrzaskać o niespokojną taflę wody, poczułam, jak coś mną szarpnęło…


Obudzona i przestraszona, rozejrzałam się po kabinie samolotu i odetchnęłam:


– Uff, co za ulga!


Siedzący obok Maciej przerwał czytanie książki i spojrzał na mnie pytająco. Natychmiast opowiedziałam mu ten sen.


– Czy w tym samochodzie był ktoś, kogo chciałaś zabić? – zapytał spokojnie.


– Nie! – prawie krzyknęłam. – Byłam sama!


– Na szczęście jesteś cała – skwitował Maciej, ustalając fakty. I uznał, że najlepszym lekarstwem na stres będzie kawa.


Jego angielskie poczucie humoru zawsze mnie rozbawia i pomaga odgonić złe myśli. Nawet w bardzo trudnych sytuacjach. Tak było i tamtym razem. Uśmiechnięta, choć nieco roztrzęsiona, wzięłam kubek z czarną kawą. I na wiele dni zapomniałam o tym dziwnym śnie.


Wszystko na tym wyjedzie było inne, niż sobie wymarzyłam. Głównie za sprawą przewodniczki i organizatorki naszego pobytu w Maroku. Zamiast medytacyjnej i skupionej atmosfery panował nastrój wielkiej imprezy, a Paweł, który miał prowadzić medytacje, nie do końca ustalił z nią harmonogram sesji. Mimo wszystko starałam się czerpać z tego, co nam zaoferowano, a nie roztrząsać własne rozczarowania. Na szczęście przeważająca część grupy to byli wspaniali ludzie. Radośni i energetyczni!


Mieszkałyśmy w przytulnym riadzie, który był czymś pomiędzy hotelem a zajazdem. Prowadziła go rodzina zaprzyjaźniona z naszą przewodniczką. Riad po arabsku oznacza „ogród”, ale w tym konkretnym miejscu na wewnętrznym dziedzińcu był tylko maleńki ogród.  Za to jeden bok niewielkiego, ogrodzonego terenu ze sporym basenem stykał się z pustynią i zdawał się idealnym miejscem do rozważań. Tyle że to właśnie tam odbywały się cowieczorne hałaśliwe spotkania… Paweł wiele razy powtarzał, żeby się tym nie przejmować, bo energia pustyni i tak pomoże nam przejść wewnętrzną transformację. Nie wiem, skąd czerpał tę pewność, bo nic tego nie zapowiadało…


Za dnia słońce paliło tak bardzo, że dłuższy pobyt wśród hałd piachu był po prostu niebezpieczny. Zostawały wieczory, no ale… Dlatego kilka razy mimo skwaru poszłam za dnia na mały spacer.


Znałam pustynie z USA, jednak tam krajobrazy były zupełnie inne, kamienne. Byłam też na piaszczystej pustyni w Peru, tyle że tamten pobyt to czysta zabawa! Zjeżdżaliśmy na nartach z gór piachu i jeździliśmy po pustyni przystosowanymi do takich rajdów samochodami, które przypominały te z filmu Mad Max. Nie mieliśmy chwili na zadumę.


A tutaj wystarczyło wyjść za ogrodzenie riadu, by po dwudziestu krokach poczuć siłę innej rzeczywistości – mocno skłaniającej do zadumy… Czułam radość brodzenia w zapadającym się piachu. Drobinki pomarańczowego kurzu, właściwie bardziej pyłu niż piachu, wdzierały się dosłownie wszędzie. W kilka minut uszy, nozdrza i język pełne były skrzących się mikroskopijnych kamyczków. Nie trzeba było zamykać oczu, aby zapaść w medytacyjny nastrój. Kilka razy udało mi się skorzystać z takich chwil.


Podczas jednej z takich małych poobiednich wędrówek z zamyślenia wyrwał mnie głos przewodniczki nawołującej naszą grupę. Kiedy wszyscy siedzieliśmy już w ocienionym atrium, poinformowała nas, że możemy wybrać się na rajd po wydmach. Było nas kilkanaście osób, więc zapowiadały się dwie tury przejażdżki. Ku mojemu własnemu zdziwieniu zgłosiłam się, by jechać w pierwszej grupie. Powiem szczerze: ze względu na nadwrażliwość mojego żołądka to nie było mądre, ale coś wewnątrz popchnęło mnie do takiej decyzji. Nie chciałam, aby pojechali znajomi, którzy byli tam z dwójką małych dzieci. Powiedziałam o tym Maciejowi.


– Jest przecież druga tura. I tak pojadą – skomentował.


– No tak, masz rację – odpowiedziałam. – Ale to będzie inny rajd – dodałam, nie wiedzieć czemu.


Nasza siedmioosobowa grupa czekała przed ridem na kierowcę. Byłam przekonana, że pojedziemy na wydmy przystosowanym do tego samochodem, właśnie takim, jaki znałam z Peru. Buggy, bo o nim myślałam, to samochód – a właściwie pojazd – składający się z ram, siedzeń, pasów bezpieczeństwa, nie ma drzwi, dachu ani okien. Jadąc nim, można poczuć piasek na twarzy! To jest coś! No i najważniejsze – jest szalenie bezpieczny. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam podjeżdżającą pod riad Toyotę Land Cruiser! Wprawdzie samochód ma napęd 4×4, jest SUV-em, i to dużym, ale czy nadaje się na jazdę po głębokim piachu?!


Entuzjazm grupy oddalił wątpliwości. Nikt też głośno nie zgłosił sprzeciwu, gdy odkryliśmy, że w samochodzie, poza przednimi siedzeniami, nie ma pasów bezpieczeństwa. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy na przejażdżkę.


Po kilku minutach drogi zobaczyliśmy łagodne wydmy, które malowniczo rozciągały się przed nami. Kierowca, młody Marokańczyk, z wprawą wjechał w ten piaszczysty świat. Po chwili poczuliśmy klimat rajdu. Kierowca podjeżdżał na piętrzące się wydmowe wzniesienia i z ogromnym impetem zjeżdżał z nich w dół. Wówczas wszyscy, pewnie jak każda grupa w takich okolicznościach, głośno krzyczeliśmy. Kierowca uśmiechał się do nas jowialnie i powtarzał po angielsku, że „wszystko jest pod kontrolą”. Okna z obu stron były otwarte, czuliśmy więc pęd powietrza, drobiny piasku na twarzy i zachwycaliśmy się coraz bardziej dzikim krajobrazem.


Po godzinie takiej ekscytującej jazdy w górę i w dół dotarliśmy do oazy. Wysiedliśmy z samochodu, aby chwilę odpocząć. Robiliśmy zdjęcia, kupowaliśmy drobiazgi i wymienialiśmy wrażenia. W całym tym rozgardiaszu zrobiłam panoramiczne zdjęcie, na którym uchwyciłam kilka osób i krajobraz wokół. Jak się potem okazało – dość niezwykłe zdjęcie…


Po pół godzinie wróciliśmy do samochodu. Za oazą rozciągał się już bardzo pustynny pejzaż. Jedynym punktem odniesienia były kolejne wydmy. Podjechaliśmy na, jak dotychczas, najwyższą z nich. Tam się zatrzymaliśmy, aby zrobić parę kolejnych ujęć. A później znowu zaczęła się karuzela – raz w dół, raz w górę. Zamknęłam okno z prawej strony i mocno przymknęłam z lewej, bo już miałam dość stale wsypujących się do środka drobinek piasku. Poczułam znużenie. Zresztą chyba już wszyscy uodporniliśmy się na te gwałtowne zjazdy i powstające wokół nas tumany kurzu.


Myślę, że kierowca wyczuł to lekkie znudzenie i chcąc wzbudzić w nas kolejny raz dreszczyk emocji, wykonał nagle pewien manewr… Siedziałam na środku, w pierwszym rządzie za kierowcą, i patrzyłam na tę scenę przez przednią szybę. Zobaczyłam – i to bardzo wyraźnie – jak samochód wjeżdża na wielką wydmę, pod innym niż dotychczas kątem, takim, że ujrzałam przed sobą wysoką rampę z piachu w kształcie ostrosłupa!!! Prawe koło samochodu znalazło się poza linią, która wyznaczała jego wspinającą się w górę krawędź… Dojeżdżaliśmy do zwężającego się szczytu, a we mnie pulsowała krew… Skądś znałam to uczucie, już to przeżyłam! Wiedziałam, co się za chwilę wydarzy…


I nagle z przerażeniem poczułam, że przewracamy się na prawy bok i spadamy z wielkiej wydmy. Widziałam przez przednią szybę, jak zakrzywia się widnokrąg, Rozumiałam, że dachujemy, a jednocześnie zachowałam pełną świadomość umysłu i pamiętam dokładnie swoje myśli!


Spadaliśmy… Samochód obracał się kolejny raz, a w mojej głowie wyświetliły się dwa filmy. Pierwszy – to błyskawiczny skrót snu z samolotu, a drugi, ku mojemu zaskoczeniu, okazał się wspomnieniem z czasów liceum, kiedy przeżyłam bardzo groźne dachowanie. Przypomniałam sobie, że samochód po tamtym wypadku wyglądał jak zgnieciona puszka po konserwach… I że w czasie kraksy zwróciłam się o pomoc wprost do Anioła Stróża!


Obrazy ze snu i z przeszłości jeszcze się we mnie kotłowały, kiedy bezwiednie zaczęłam się modlić: „Aniele mój, wiem, że i teraz jest możliwe, by nikt z nas nie ucierpiał! Pewnie po to miałam ten sen w samolocie! Aby się nie martwić, aby zawierzyć… Aniele Stróżu, spraw, aby nikomu z nas nic się nie stało! Aby samochód stanął na koła, aby to wirowanie się skończyło! Jeśli wyjdziemy z tego bez szwanku, to będzie dla mnie nowy początek. Obiecuję! Już tyle razy mówiłam o powrocie do pisania, ale teraz na pewno dam świadectwo! Nie będę się wahała napisać o OPIECE Anioła Stróża!”. To niewyobrażalne, ile może się zadziać w głowie w kilkadziesiąt sekund…


Spadając z wydmy, dachowaliśmy trzy razy. Trzy razy samochód obrócił się wokół własnej osi, po czym zatrzymał, stając na kołach… W kompletnej ciszy wyszliśmy z samochodu.


– Jak dobrze, że zamknęliśmy okna… – dopiero po chwili ktoś wydusił z siebie pierwsze słowa.


Jedyną lekko ranną osobą okazał się kierowca. Maciej, lekarz, szybko go opatrzył… Nikt nie panikował, nikt nie miał pretensji do kierowcy. Pytaliśmy za to, czy uda mu się naprawić samochód. Byliśmy pełni empatii, ufności i radości, że wyszliśmy z wypadku bez najmniejszego draśnięcia!


Po powrocie do riadu potrzebowaliśmy wyciszenia, więc każdy poszedł w swoją stronę. Spotkaliśmy się dopiero wieczorem, aby porozmawiać o tym, co się wydarzyło. Okazało się, że w tamtej chwili wszyscy czuli niewytłumaczalny spokój. Wbrew temu, co działo się z nami i z samochodem, nikt nie miał złych myśli. Wszyscy na swój sposób się modlili. Ja też zdecydowałam się zdradzić, o czym myślałam w czasie wypadku, ale przede wszystkim opowiedziałam zebranym sen z samolotu. Zdawało mi się, że wokół całej tej historii nie może się wydarzyć już nic bardziej tajemniczego. Nawet kiedy zaczęliśmy oglądać zdjęcia zrobione podczas rajdu, a ja pokazałam panoramę zrobioną w oazie – i znowu wszyscy zamarliśmy… Na zdjęciu nasz kierowca wyglądał jak duch! Jakby jego ciało należało do innego świata! Takie techniczne usterki dość często zdarzają się przy robieniu panoramy, ale w tamtym konkretnym czasie mieliśmy poczucie, że to coś więcej.


Nie spodziewaliśmy się, że czeka nas jeszcze jedna opowieść. Tymczasem…


Jeden z uczestników naszej wyprawy w ramach wyciszenia poszedł na spacer poza hotel. Po jakimś kilometrze, kiedy szedł w stronę drogi, zobaczył na ziemi wywrócony do góry nogami samochodzik zabawkę. Podniósł go, a po powrocie dał bawiącemu się w holu małemu chłopcu – temu samemu, który przeze mnie nie pojechał na rajd po wydmach… Wówczas chłopczyk zerwał się na równe nogi i krzyknął do mamy: „Zobacz, mamusiu, mój samochodzik wrócił!”. Mama przytuliła go do siebie i zapytała, jak to się stało, że samochodzik znalazł się tak daleko. Chłopiec odpowiedział, że rzucił go wysoko w niebo, a samochodzik leciał i leciał, aż zabrał go Anioł i gdzieś poniósł… W zamian za samochodzik dał mu piórko. „O, to piórko!” – powiedział chłopiec i wyciągnął z kieszeni białe pióro…


Patrzyliśmy w milczeniu, kiedy mama chłopca je nam pokazywała.



Nowy początek

M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


M

O

J

E


O

P

O

W

I

A

D

A

N

I

A


Nasz kierowca (na zdjęciu  z prawej) wyglada jak duch... Twarze pozostałych uczestników zostały tu specjalnie ukryte.